Weronika Mliczewska to reżyserka i antropolożka, której twórczość skupia się na tematach tożsamości, pamięci i relacji międzyludzkich. Jej pełnometrażowy debiut dokumentalny Dziecko z pyłu opowiada poruszającą historię mężczyzny, który po latach poszukuje swojego amerykańskiego ojca. Film miał swoją premierę na 65. Krakowskim Festiwalu Filmowym, gdzie zdobył trzy statuetki, ale został też doceniony za granicą. Zdobył nagrodę jury Special Mention w Tesalonikach. O kulisach produkcji, emocjonalnych decyzjach i etycznych dylematach opowiada sama reżyserka.
Hanna Kroczek: Jak natknęłaś się na temat, który poruszasz w dokumencie?
Weronika Mliczewska: Przede wszystkim kierowałam się swoim zainteresowaniem Amerasians, czyli dziećmi z pyłu, w Wietnamie nazywanymi bui doi – co dosłownie oznacza pył, który opadł po wojnie. To zjawisko, ten kontekst, ma bardzo dużo warstw – symbolicznych, historycznych, emocjonalnych. I mimo że dotyczy konkretnego miejsca i czasu, ma potencjał uniwersalny. Interesowało mnie to od strony tożsamościowej – kim się stajesz, kiedy jedna część twojej historii jest nieznana lub wyparta.
Na samym początku najbardziej pociągał mnie wątek ojcostwa – jak obecność lub nieobecność ojca kształtuje człowieka. W społeczeństwie tak patriarchalnym jak wietnamskie, tożsamość dziecka bez ojca jest bardzo krucha. Figura ojca jest tam czymś więcej niż tylko społeczną rolą – to źródło uznania. Kiedy mój bohater dojrzewał, brak ojca całkowicie go zdefiniował. Został uwięziony w tej tożsamości skrzywdzonego dziecka, którego nikt nie chciał.
Co rozumiesz przez „skrzywdzone dziecko”?
To ktoś, kto nie tylko został porzucony, ale też nosi fizyczne piętno swojej historii. Jako dziecko amerykańskiego żołnierza, Sang wyglądał inaczej, był traktowany inaczej – spotykał się z pogardą, żył na marginesie. Nigdy nie chodził do szkoły, nie miał szansy na edukację. I w którymś momencie dorosłego życia stanął przed pytaniem: czy coś jeszcze może się zmienić? Czy mogę zawalczyć o swoją historię? W nim ten ból był tak silny, że był gotów zaryzykować wszystko, by odnaleźć ojca.
Czyli te emocje były kluczem do powstania filmu?
Tak. I to emocje, które dotykają nie tylko jego. Chciałam pokazać, że skutki wojny nie kończą się na polu bitwy. One rozchodzą się w czasie, w rodzinach, w sposobie, w jaki uczymy się bliskości albo jak ją odrzucamy. Dla mnie to film o wojnie przekazywanej międzypokoleniowo. O tym, jak echo traumy przechodzi z rodziców na dzieci. I jak bohaterowie – jak Sang – próbują je przerwać, nie powielać.
fot. materiały prasowe
Jak doszło do tego, że to właśnie Sang został głównym bohaterem filmu?
To był proces. Na początku nie wiedziałam, kto poprowadzi mnie przez tę historię. Przez dłuższy czas dokumentowałam różne osoby – przeprowadzałam wywiady, obserwowałam testy DNA. Niektóre z tych historii się rozwijały, ale czułam, że to jeszcze nie jest „ten” bohater.
Za projektem od strony organizacyjnej stał Brian Hjort – od lat wspiera dzieci Amerasians w poszukiwaniu ich ojców. To dzięki niemu i Hungowi, który w Wietnamie koordynuje testy DNA, miałam dostęp do bohaterów. Od początku podkreślałam, że interesuje mnie właśnie ojcostwo – nie kuzyni, nie daleka rodzina, tylko konkretna, emocjonalna relacja ojciec–dziecko. Bo ona niesie największy ładunek emocjonalny i dotyczy kwestii tożsamości w najgłębszy sposób.
Takich przypadków było bardzo niewiele. Czasem ojciec nie chciał uznać dziecka. Czasem odnajdywali się tylko półbracia. Aż w końcu poznałam Sanga. I wtedy coś kliknęło. Miał w sobie niezwykłą czystość intencji, głęboką duchowość, ale też odwagę, by podzielić się sobą z kamerą. Był bardzo emocjonalny, a jednocześnie świadomy. Dla mnie jako reżyserki to był sygnał: z tym bohaterem mogę pójść bardzo daleko. Gdziekolwiek mnie poprowadzi – podążę.
Ale dlaczego właśnie on? Co cię do niego przekonało?
Już od 2016 roku robiłam wywiady, nagrania, dokumentowałam procesy testów DNA wśród Amerasians. Część z tych historii toczyła się dalej – czasem ktoś odnajdywał ojca, ale coś we mnie mówiło: to nie jest jeszcze ta opowieść. Wiedziałam, że jako reżyserka muszę poczuć ten moment – że oto spotykam kogoś, kto pociągnie za sobą cały film. To intuicja, której nauczyłam się ufać.
Z Sangiem to przyszło naturalnie. Spotkaliśmy się i od razu poczułam, że on ma w sobie tę wewnętrzną gotowość – nie tylko do szukania ojca, ale też do stanięcia w prawdzie przed samym sobą. Był duchowy, ale i praktyczny, emocjonalny, a jednocześnie bardzo uważny. Kamera mu nie przeszkadzała – czuł się przed nią swobodnie, jakby po prostu chciał się podzielić tym, co przeżywa. Wiedziałam, że to bohater, który nas gdzieś zaprowadzi. I że nie ma znaczenia, dokąd – ważne, że z nim ta droga będzie prawdziwa.
Pierwsza scena filmu to zbiorowe spotkanie z testami DNA. Czy już wtedy wiedzieliście, że to on?
Tak, już wtedy wiedzieliśmy, że Sang odnalazł swojego ojca. Ale postanowiliśmy wprowadzić go poprzez tę scenę, bo zależało nam na takim rodzaju narracji, który nie zaczyna od końca. Kamera podąża za jego historią stopniowo, daje nam czas, byśmy go poznali. To było celowe– nie chcieliśmy opowiadać tej historii z zewnątrz, z pozycji reżyserki z Polski, która mówi: „oto trudne życie Sanga”. Chciałam, żebyśmy weszli w jego perspektywę i mogli z nią współodczuwać.
To film oparty na postaci – character-driven documentary. Dzięki mojemu przygotowaniu antropologicznemu i wsparciu lokalnych partnerów mogłam zbliżyć się do tego świata i tej historii w sposób empatyczny, ale też uważny. Zależało mi, żeby emocje były mostem dla widza.
fot. materiały prasowe
Czy utrzymujesz kontakt z Sangiem?
Tak, nadal mamy kontakt, choć oczywiście nie tak częsty jak podczas pracy nad filmem. Mimo że nie mówimy tym samym językiem, nauczyliśmy się rozumieć bez słów. Po tych kilku latach czuję, że wiem, jak on patrzy na świat, co może czuć, jakie pytania zadaje sobie w myślach. Nasza relacja jest na tyle silna, że można ją porównać do więzi rodzinnej.
Co ciekawe, kiedy kręciłam ten film, byłam w ciąży. Później moje dziecko towarzyszyło mi na planie, a Sang bardzo się z nim zżył. Ich relacja była wyjątkowa – moje dziecko było tylko rok młodsze od wnuka Sanga. To doświadczenie dodało całej pracy nad filmem jeszcze większej głębi. Dziś kontaktujemy się rzadziej, ale ciągle dopytuję, co u niego. Jestem z nim emocjonalnie związana i zawsze będę go wspierać.
W filmie mocno wybrzmiewają różnice między Wietnamem a Stanami Zjednoczonymi – zarówno kulturowe, jak i emocjonalne. Czy od początku miałaś zamiar je pokazać?
To nie było zaplanowane. Raczej zaufałam materiałowi, który zaczął sam te kontrasty odsłaniać. W dokumencie często jest tak, że historia prowadzi cię tam, gdzie chce – trzeba tylko umieć słuchać. I tak właśnie było w tym przypadku. Gdy Sang wyjechał do Stanów, coś w nim się otworzyło. Jeszcze bardziej się uzewnętrznił, próbował nadrabiać braki językowe swoją otwartością, poczuciem humoru, energią. Bardzo chciał przynależeć. A to właśnie wtedy stało się jasne, że ta przynależność nie będzie oczywista.
To moment, w którym zderzają się dwa światy: Sang – emocjonalny, ciepły, wrażliwy – i jego amerykańska rodzina, która jest dużo bardziej powściągliwa, wycofana. To zderzenie było bardzo wymowne i poruszające, ale też naturalne. Nie wynikało z żadnego reżyserskiego zamysłu – po prostu wydarzyło się na naszych oczach.
Czy podczas zdjęć towarzyszył wam psycholog?
Nie, ale często miałam wrażenie, że sama pełnię tę funkcję. Zwłaszcza w kontaktach z rodziną Sanga w Stanach. Zdarzały się dni, kiedy odbierałam telefony od wszystkich członków rodziny – każdy z inną wersją wydarzeń, z własną emocją, czasem ze złością, czasem z bólem. Miałam świadomość, że nie mogę stanąć po żadnej stronie. Byłam ich łącznikiem. W pewnym momencie zrozumiałam, że ta historia, to pojawienie się Sanga w ich życiu, było katalizatorem – ujawniło prawdę sprzed pięćdziesięciu lat i poruszyło coś bardzo głęboko ukrytego w nich samych.
To było coś znacznie większego niż film. To był proces, który ich zmienił. Zmienił również mnie. I właśnie dlatego uważam, że każdy reżyser dokumentalny, pracujący z taką intensywnością i bliskością, powinien mieć wsparcie psychologa – dla siebie i dla bohaterów.
W filmie starasz się zachować bezstronność, mimo że pokazujesz wiele trudnych emocji. Czy to było dla ciebie ważne?
Tak, to była dla mnie jedna z kluczowych rzeczy. Nie było to łatwe, zwłaszcza gdy obserwowałam chłód ze strony niektórych członków rodziny Sanga. Ale wiedziałam, że zdobyłam ich ogromne zaufanie. A to wiąże się z odpowiedzialnością. Ten film miał nie tylko opowiadać historię, ale też nie zaszkodzić nikomu, kto w nim się otworzył.
Zresztą, ja naprawdę nie widziałam tej rodziny jako „chłodnej” w jakimś jednoznacznie negatywnym sensie. Raczej jako ludzi, którzy być może przez wojnę, przez wychowanie, przez własne przeżycia, nauczyli się tłumić emocje. I właśnie dlatego zależało mi, by nie oceniać, tylko dać przestrzeń każdej stronie. Ten film nie ma bohaterów negatywnych ani pozytywnych – ma ludzi, którzy próbują się odnaleźć w trudnej sytuacji, która ma swoje źródło w historii sprzed dekad.
fot. materiały prasowe
Jakie były reakcje widzów po premierach filmu? Czy spotkałaś się z silnym odzewem?
Tak, i to było dla mnie największym potwierdzeniem, że ten film miał sens. Uwielbiam spotkania z widownią, bo wtedy nagle ta intymna, długo tworzona opowieść staje się wspólnym przeżyciem. W Krakowie udało mi się zorganizować aż cztery sesje Q&A – każda z nich była bardzo emocjonalna, ludzie płakali, zadawali pytania, dzielili się swoimi historiami.
Jedna z najbardziej poruszających reakcji wydarzyła się po premierze w Tesalonikach. W czasie Q&A wstał mężczyzna i powiedział, że to, co usłyszę, będzie dla niego bardzo trudne, ale po obejrzeniu filmu zdecydował się spróbować odnaleźć swoje porzucone dziecko w Ameryce Południowej. Chce stanąć w prawdzie, mimo że minęły lata. To był dla mnie ogromny moment – czułam, że mój film ma realną moc poruszania i transformacji.
Film porusza temat rodzinnych i społecznych sprzeczności. Czy amerykańska rodzina długo przekonywała się do udziału w projekcie?
Bardzo długo. Zdobycie ich zaufania zajęło mi trzy lata. Wiedzieli, że to nie będzie film idealizujący kogokolwiek, że nie powstaje „laurka” dla rodziny czy Ameryki. To było dla nich trudne, bo wiązało się ze wstydem, z poczuciem winy, ale też z ogromną odwagą, by przyjąć nowego członka rodziny i stanąć w prawdzie.
Ostatecznie zrobili to, ponieważ chcieli dać przykład innym ojcom – tym, którzy być może również mają dziecko gdzieś na świecie i wciąż nie mają odwagi tego przyznać. Dla nich ta decyzja była silniejsza niż jakiekolwiek podziały polityczne. A mówimy o ludziach, którzy głosują na Trumpa, mają twarde poglądy na temat migracji – i nagle w ich życiu pojawia się imigrant, ich własny syn. Taka sprzeczność była dla nich ogromnym wyzwaniem, ale zdecydowali się ją unieść.
To właśnie brak oceny, brak gotowych odpowiedzi sprawia, że film tak mocno działa.
Zgadzam się. Nie zależało mi na tym, by postawić tezę i ją udowodnić. Zależało mi na tym, by otworzyć przestrzeń do refleksji. Ten film nie daje prostych rozwiązań – ale pokazuje, że zmiana jest możliwa, że spotkanie z drugim człowiekiem może odmienić całe życie.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
Studentka dziennikarstwa, miłośniczka szeroko pojętej popkultury. Fanka filmów Marvela, krwawych horrorów i Szekspira. Od niedawna zapalona widzka dokumentów. Członkini Zespołu Edukatorów Filmowych. W wolnej chwili czyta książki, robi zdjęcia i chodzi na koncerty.