Havoc w polskim tłumaczeniu przeszedł w Chaos i nie jest to do końca wierna translacja. Do tego słówka, jeśli chodzi o polski odpowiednik, bardziej pasuje słowo spustoszenie czy destrukcja. W obydwu przypadkach tytuł jest jednak krótki, a ten nasz trochę bardziej oddaje istotę tego filmu. Havoc to słowo, które można odnieść do akcji i całego pobojowiska, jakie właściwie we wszystkich miejscach, w których się pojawią, zostawiają po sobie bohaterowie. Chaos natomiast pasuje nie tylko do tego. To tytuł, który może również robić za najkrótszą charakterystykę scenariusza.
Dożyliśmy czasów, gdzie współcześnie klasyki kina akcji — dwie części Raid Evansa — to filmy, które mają już ponad dekadę. Od ich stworzenia brytyjski reżyser zdecydowanie obniżył loty. W rozgrywanych w Jakarcie akcyjniakach lokalizacyjnie grał na wyjeździe, jednak jak nikt inny od wielu, wielu lat uchwycił istotę kina akcji. Tamte filmy zyskały taki splendor dlatego, że były czystą, wyciśniętą jak dobrą prasą hydrauliczną esencją. Fabuły do opisania w jednym zdaniu, minimalny udział komputera i czyste mięso. Po prawie 15 latach od jedynki wciąż nie ma nic, co zgrabniej uwypuklałoby problemy Chaosu. A przy okazji pokazywało, że w przypadku filmu z Tomem Hardym reżyser nie poszedł na całość i właśnie dlatego nie dowiózł produktu na podobnym poziomie.
Fabuła na zdanie nikomu chyba wtedy nie przeszkadzała. Jasne, zawsze znajdą się malkontenci, którzy będą wskazywać w tego typu kinie jakieś fabularne nieścisłości czy głupotki, ale będąc fanem zasady im mniej, tym lepiej, w tej kwestii zawsze z otwartymi ramionami przyjmę historie, które nie przeszkadzają walce. Chaos ma jednak powiedziane o kilka słów za dużo, przez co tytułu filmu można użyć jeszcze raz w kontekście fabuły. Jasne, jej nieco większe skomplikowanie samo w sobie nie jest wadą, nie zadbano jednak o zainteresowanie widza. Bohaterów nie podzielono na dobrych i złych, wszyscy mają szarość, jednak dotyczy ona nie tylko czynów i moralności, ale również użyteczności dla historii. Są skorumpowani policjanci, politycy, są jacyś gangsterzy z kilku frakcji, jedni spokrewnieni, inni nie. No i na sam koniec, obok, ale z jakimś tam motywem, jest Tom Hardy.
Główny bohater tego filmu to typowy zmęczony życiem specjalista od zabijania z trudną przeszłością. Taki chodzący trup, który chodzi złamany, niewiele mu się chce, ale dostaje jeszcze jakąś szansę na odkupienie. A nawet nie tyle dostaje, co sam sobie ją wymyśla, bo ten scenariusz pcha postać Hardy’ego właśnie w takie koleiny. Od początku wydaje się, że nie ma on nic do stracenia, w pewnym momencie jednak on sam stwierdza, że jednak ma, więc idzie zrealizować kolejną misję niemożliwą. Jest oczywiście również wątek rodzinny, trudna relacja z córką oraz jej matką, jednak nim też trudno się emocjonować, ponieważ w trakcie seansu nie dochodzi do właściwie żadnych interakcji.
Drugim nazwiskiem, jakie pada tu na materiałach promocyjnych i ma sprzedawać film, jest Timothy Olyphant — i to jest z perspektywy fabularnej postać jeszcze zabawniejsza. Nie chcę rzucać spoilerami, bo w dużej mierze na nich istnienie jego postaci się opiera, ale to też przypadek absurdalny. Rzadko bowiem zdarza się, żeby jedna z głównych postaci filmu była aż tak bardzo niepotrzebna. Wszystkie fabularne zabiegi są wpraszaniem się jego bohatera na tę krwawą imprezę i choć zawsze stara się pokazać, jak jest ważny, to raczej przeszkadza niż pomaga. Jego obecność usprawiedliwia wyłącznie jedna fabularna ścieżka, dlatego trzeba byłoby nie tylko wykasować jego, ale zasypać ją całą — a film na tym zupełnie by nie stracił. Wręcz przeciwnie.
Skoro jesteśmy już rozliczeni z całą fabułą, powiedzmy o najważniejszym, bo zapewne nie po ponadczasową historię tu przychodzimy. Warto więc powiedzieć, jak wygląda akcja i czy na tle konkurencji na tym polu otrzymaliśmy produkt premium. Choć mocno podkręcony komputerem wstęp każe wątpić, ostatecznie należy przyznać, że tak. Że jest to film, który pod kątem krwi i draki jest ponad średnią. Evans pozostał mistrzem choreografii walki i teraz daje ognia w nieco innej odsłonie. Raid bardzo mocno, z uwagi na klimat, flirtował z kinem kopanym, tutaj są już Stany, jest zawadiacki sznyt Hardy’ego i klimat rodem z Maxa Payne’a, doprawiony trochę Hollywoodem. Kiedy scenariusz doprowadzi nas już do punktów zwarcia, ogląda się to świetnie. W walkach czuć tytułowy chaos, a mnóstwo stron konfliktu ułatwia jego wykreowanie. Jest przy okazji dynamicznie, krwawo i z dużym zróżnicowaniem używanej broni — od najpotężniejszych pukawek po przeróżne części ciała.
Wiem, że magia Raid działa wciąż na tyle, że dla wielu była to naprawdę bardzo oczekiwana premiera, a nazwisko Hardy’ego tylko podbijało hype. Ja tak nie miałem, o tym filmie przypomniałem sobie na niewiele przed premierą, chcąc dostać produkt po prostu o poziom wyżej niż setki, jakie każdy ze streamingów oferuje w swojej bibliotece. Ten warunek został spełniony, jednak obok wspomnianej dylogii rodem z Jakarty Havoc nie może nawet stanąć. Może jednak być motywacją, żeby Raid i Raid 2 przypomnieć. A to, niezmiennie od lat, najwyższa przyjemność.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]