Mieliśmy być już w zupełnie innym miejscu. Zbliżamy się do maja 2025, czyli slotu w harmonogramie Marvel Studios, w którym Kevin Feige podczas Comic Conu w San Diego jeszcze w 2022 roku umieszczał Avengers: Kang Dynasty. Jako że te przedstawienia od lat bardziej mnie męczą niż wzmagają hype na nowe produkcje, zerknąłem na oś czasu MCU z tego wydarzenia. I rzeczywiście mieliśmy śledzić kolejny event, a cały czas poruszamy się po omacku po pobojowisku. Avengers już jest Doomsday, a jedyne co o nim wiemy, to kilkadziesiąt krzesełek i informacja, że twórcy weszli na plan zdjęciowy. Cały czas najważniejszym, czego brakuje, jest atmosfera święta z 2018 roku, którą Feige chciałby odtworzyć, dokładnie w ten sam sposób, nie mając ani jednego z ówczesnych narzędzi.
Gdyby ten tekst był spoilerowy, chichot losu słychać byłoby jeszcze wyraźniej, bo opowiedziałbym Wam o ważnym fakcie, który czyni majową premierę z roku pańskiego 2025 jeszcze bardziej wymowną. Spoilerów rzucać jednak nie będziemy, a zajmiemy się Thunderbolts*, czyli tym, co dostajemy w zamian i co świeci się jako twór, który będzie w stanie trochę z szarzyzny wyjść i się wyróżnić. Reżyser i większość autorów scenariusza, choć są jeszcze szerszej publiczności mało znani, podpisali ciepło przyjęty serial Netflixa i A24 Awantura. Byli więc na fali wznoszącej. I na całe szczęście dla nich i Disneya, z tą falą popłynęli.
Od pierwszych kadrów, właściwie tylko z krótkimi przerwami, film ten idzie pod kontrolę Florence Pugh. Ta powraca w roli Yeleny Belovej i robi to bardzo dobrze. Po debiutanckiej Czarnej wdowie Marvel pokazał ją jeszcze w serialu Hawkeye, ale każdy, kto oglądał tamten film, miał pewnie świadomość, że Brytyjka wróci, bo szkoda byłoby skończyć jako postać tak mocno niewykorzystana. Po Thunderbolts* jednak trudno już będzie mieć wątpliwości. Florence zacznie wychodzić w MCU na czoło i będzie w najbliższym czasie prawdopodobnie jedną z najważniejszych postaci. I świetnie, bo widać doskonale, że aktorka ta nie będzie miała problemu, żeby to pociągnąć. Siła Yeleny nie leży ani w ogromnej mocy, bo jak sama mówi w tym filmie, tylko kopie i strzela, ani w interakcjach z innymi, odgruzowywanymi z filmów sprzed 20 lat bohaterami. Jej wartość najlepiej wybrzmi dokładnie teraz, w tym filmie, który będziecie oglądać. Mam nadzieję, że będzie wybrzmiewać dalej.
Sama fabuła jest prosta i dość naiwna. Mamy wrobioną bohaterkę, ekipę napotkaną trochę przypadkiem przez ten sam cel i tą złą, która doprowadziła do tego wszystkiego, aby ukryć własne, niegodziwie działania kosztem bohaterów. Wszystko, co dobre, to ułożenie tych dobrze już znanych klocków. Ta historia, co prawda wolno się rozkręca, jednak gdy już się jej to uda, naprawdę potrafi zaangażować. Sprawnie balansuje między humorem i akcją, a swoich bohaterów uczłowiecza nie tylko tym, że są wśród bogów i kosmitów najbardziej przyziemną ekipą, ale również znalezieniem dla każdego własnych demonów, które w odpowiednim momencie, mądrze zwalniając, daje przewalczyć albo przynajmniej podjąć walkę. Decyzja, aby właśnie ten motyw uczynić istotą potyczki finałowej, jest w tym uniwersum najodważniejszą od dawna. A przy okazji bardzo udaną i nabijającą dużo dodatkowych punktów. Świetne są też obydwie sceny po napisach. Spełniają się zarówno jako dopełnienie tego seansu, jak i świetna zapowiedź następnego.
Kolejnym punktem, w którym widać zdecydowane odróżnienie się od wszystkich niedawnych, w większości bardzo przeciętnych produkcji MCU, jest czarny charakter. A właściwie nie jeden, a kilka i nie tylko czarny, ale również też szare, które z różnych powodów stają na drodze naszym bohaterom. Tutaj też wreszcie film dostaje scenariusz, który staje na wysokości zadania, świetnie mierząc swoje siły na zamiary. Scenarzyści wiedzieli, że nie jest to moment historii uniwersum, w którym powinni postawić na kolejną kukłę z wystawy, a jeśli to zrobią, to muszą znaleźć dla niej balans. Dlatego też film ten, zupełnie słusznie, nie polega na jakimś demaskatorskim ostatnim akcie, w którym próbowano by ukazać prawdziwą naturę Valentiny. Sama nie pokazuje, jakoby miałaby być wielką przeszkodą dla tytułowej ekipy, więc dostaje nie tylko dobrą pomoc, ale także interesujący charakterologiczny status quo, związany z naprawdę dobrze wymyślonym i zaskakującym zakończeniem.
Gdyby ten film był częścią dobrze naoliwionej maszyny, jaką uniwersum Marvela było kilka lat jeszcze kilka lat temu, moglibyśmy zachwycić się nim jeszcze bardziej. Byłby wtedy kolejnym trybem, który wybrzmiałby odpowiednio i wprowadził interesującą ekipę tak jak trzeba. W obecnym stanie rzeczy musiał jednak zadziałać samodzielnie, co delikatnie uwypukliło jego problemy z dramaturgią. W Marvelu lubimy się czepiać, że filmy te są skrajnie do siebie podobne i coraz bardziej szare, a paradoksalnie najbardziej udany od dawna działa właśnie dlatego, że powtarza najlepsze marvelowe tradycje. Wprowadza nową ekipę, skupiając się na ich odczuciach i próbując splatać ich z widzem relacją emocjonalną w tej konkretnej historii. A w tej kwestii przecież kilka poprzednich filmów wywieszało białą flagę już na starcie. Nie mówmy tutaj o renesansie MCU, dalej jest to bowiem szukanie po omacku. Zaraz będzie premiera Fantastycznej Czwórki, po czym przyjdzie luty i wejdzie film – nawet nie wiemy, jaki, bo premierowy slot Disneya na zimę wciąż pozostaje zajęty jako Untitled Marvel. To, że Thunderbolts* jest jak najbardziej filmem udanym trzeba jednak odnotować.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]