Warhammer 40K jest jednym z najobszerniejszych znanych uniwersów. Powstający przez wiele dekad setting to przepaść bez dna, jeżeli chodzi zarówno o rozpiętość lore czy ilość poszczególnych wydarzeń wchodzących w jego skład, jak i media, w których zaistniały. Niektórzy kojarzą go zatem z figurek, inni z rozlicznych książek, jeszcze inni z gier wideo. Te ostatnie to także osobny temat – RTS-y, FPS-y, a ostatnio nawet świetne cRPG w postaci Rogue Tradera. Na wrzesień po ponad dekadzie powróciła seria Space Marine.
Pamiętam przez mgłę, gdy kilka lat temu kupiłem na Steamie pierwszą odsłonę opowiadającą o losach bohaterskiego Demetriana Titusa. Do tamtej pory nie zwracałem nań zbyt wielkiej uwagi, ale cena była na tyle zachęcająca, że wprost musiałem sprawdzić, cóż to jest. I choć nie mogę powiedzieć, by akurat ta gra Relic Entertainment mnie zachwyciła, spędziłem przy tej grze akcji całkiem przyjemne ok. 10 godzin, rozbijając w pył wrogów Imperium. Za kontynuację zabrało się Saber Interactive, odpowiadające m.in. za SnowRunnera czy World War Z: Aftermath, a w przyszłości wypuszczą tytuł poszerzający uniwersum A Quiet Place. Ale to właśnie Space Marine 2 jest tytułem, który może w pełni przekonać nieprzekonanych do tego studia graczy. W ramach małego wprowadzenia do tytułu, który będzie jeszcze bardzo rozbudowywany, uznałem, że rzucę okiem na zarys singlowej kampanii – bo to ona docelowo uczy nas pierwszych mechanik i wprowadza we właściwy nastrój.
Kto przeszedł pierwszego Space Marine’a, ten wie, że pomimo powstrzymania inwazji Orków, a następnie Chaosu oraz własnoręcznego ubicia ich przywódców kapitan Titus nie otrzymał orderów za swoją robotę. Przeciwnie – choć jego nietypowa odporność na spaczenie dosłownie ocaliła świat, jednocześnie jest powszechnie uznawana za znamiona herezji. Nasz bohater spędził zatem całe dekady w Death Watch, aby odpokutować swoje „winy” – bo odstępstw w nim nigdy nie odnaleziono. Ale w końcu musiano się zreflektować i po misji, która praktycznie tymczasowo rozszarpała jego ciało, przywrócić na łono Ultramarines. Ale degradacji do stopnia porucznika nie ominął. Atrakcje czekają go już od początku, bowiem trzeba się bronić przed inwazją zawsze śmiertelnie groźnego dla ludzkości roju Tyranidów.
Space Marine z 2010 roku cechował się całkiem przyjemną, choć prostą fabułą, popychającą nas do przodu pomiędzy rozwalaniem hord przeciwników i dodatkowo w niegłupi sposób ukazującą brutalne realia uniwersum. Nie jestem pewien, czy pod tym względem „dwójka” cokolwiek dodaje, ale na pewno nie ustępuje – co jest najważniejsze. Titus ponownie udowadnia, że jest idealnym głównym bohaterem w takiej konwencji. Przywodzący na myśl Maximusa z Gladiatora wojownik niemal bez skazy, posłuszny sługa Imperatora gotowy przyjąć każde zadanie i ponieść każdą karę – nawet jeżeli jest świadom, że to ostatnie nie jest zasłużone. Obok niego pojawiają się dość typowe archetypy: nieufny towarzysz, surowy, ale sprawiedliwy dowódca i tak dalej. Co jakiś czas w trakcie kampanii ujawni się słabość któregoś z bohaterów, wygeneruje się (na ogół naciągany) konflikt, w ten czy inny sposób rozwiązywany po pokonaniu danego zagrożenia. Standard – żeby nie powiedzieć: sztampa – ale tutaj stanowi niezgorsze, acz lekko rozczarowujące urozmaicenie młócki. Kto jest fanem tego świata, powinien być zadowolony z utrzymanego klimatu i specyficznego poczucia ciągłego zagrożenia. Bo nawet jeśli chodzimy sobie u boku naszych braci Astartes pomiędzy kolejnymi morderczymi misjami, ściany mają uszy. To nie RPG i wszystkie fabularne konfrontacje są z góry ustalone, niemniej poczucie obecności węszących wszędzie fanatyków religijnych jest odczuwalne.
Ale nieważne, czy (i na ile) znacie lore Warhammera 40K, pewne atuty gry są po prostu uniwersalne. Rozmach stworzonego świata może robić ogromne wrażenie. Wielkie hangary Wojennej Barki - naszego hubu zarówno przy kampanii solowej, jak i w grze wieloosobowej – gotycka architektura upadłych miast połączona z charakterystyczną wyższą technologią, gargantuiczne cmentarzysko, porażająca dżungla… można by tak wyliczać. Czuć rozmach typowy dla uniwersum, to nie byle opowiastka, tylko seria epickich starć na skalę, jakiej chyba dotąd nie widzieliśmy. A wszystko to w znakomitej oprawie graficznej. Ma to rzecz jasna swoją cenę. O ile minimalne wymagania sprzętowe są więcej niż akceptowalne i nawet kilkuletni, leciwy już nieco sprzęt powinien grę puścić w godziwych warunkach, o tyle na wyższych ustawieniach potrzebny jest nie lada konfiguracja, a i wtedy od czasu do czasu coś tam może chrupać. Na razie optymalizacja nie jest perfekcyjna – zwłaszcza w trakcie przetarć z większą liczbą wrogów klatki na sekundę lubią się czasem rwać – aczkolwiek znacznie lepsza niż w większości ostatnich gier AAA. Mam nadzieję, że przyszłe patche trochę też poprawią ładowanie gry między misjami, bo czasem można wręcz sobie wziąć jakąś książkę na czas ładowania.
Nastrój nastrojem, widoki widokami, ale wiadomo, że kluczowym elementem jest arcykrwawa walka. A tutaj Space Marine 2 po prostu błyszczy. O dziwo choć lwia część rozgrywki opiera się silnie na zmiataniu całych hord wrogów, w systemie stworzonym przez Saber znajdziemy nieco finezji (nadal pozostając nawalanką). Bezmyślne szarżowanie przy użyciu paru przycisków na ogół nie skończy się dobrze – w szczególności na wyższych poziomach trudności. Zwłaszcza, że w grę wchodzi nieprawdopodobnie rozbudowana względem poprzednika mechanika walki. Teraz na przykład możemy wrogów parować, co pozwoli nam na oddanie precyzyjnego strzału z bliska, mogącego w najlepszym razie go zdekapitować, a przynajmniej zadać poważne obrażenia. Tak jak np. w serii Batman Arkham czy Shadow of Mordor, przed tą opcją pojawia się specjalne oznaczenie – w tym przypadku niebieskie. Jeżeli robią to mniejsze stwory, udane sparowanie równa się widowiskowemu roztrzaskaniu go. Ataki oznaczone na pomarańczowo trzeba po prostu unikać przewrotem, bo nie da się ich w żaden sposób zatrzymać. Nieraz zdarza się, że znękana maszkara zaczyna chwiać się w konwulsjach, świecąc na czerwono. To wspaniała wiadomość, bo dająca nam opcję wykończenia go efektownym, filmowym atakiem. Deweloperzy się postarali, bo są one odpowiednio graficzne i wyglądają zupełnie inaczej w zależności od tego rozmiarów i specyfiki rozwalanego. Dają nam też chwilę czasu na wytchnienie. Sami docelowo posiadamy kilka płatów pancerza (odnawianego przy checkpointach, ewentualnie np. parowanie czy finishery), po utraceniu go tracimy już normalnie punkty życia. Je trzeba już odzyskiwać poprzez atak, przedmioty leczące, ewentualnie użycie Furii – zdolności poprawiającej przy tym na chwilę zdolność naszego ataku i wytrzymałość na ciosy. Jeżeli padniemy, ocucić musi nas towarzysz. Ale przy kolejnych dwóch upadkach (na najwyższym poziomie tylko jednym) trzeba zaczynać ponownie od punktu kontrolnego.
Galeria przeciwników jest dosyć zróżnicowana, ale w dalszym ciągu znalazło się miejsce na pewne schematy. Czy to Tyranidzi, czy siły Chaosu, będziemy się opędzać od rozlicznego mięsa armatniego – niezwykle słabego, mającego zwrócić naszą uwagę i ewentualnie zgnieść masą, oraz poszczególnych elitarnych jednostek, i to na nie musimy uważać. Czasem trzeba uciekać przed snajperami, innym razem opędzać się od większych Tyranidów czy Marine Chaosu wagi ciężkiej, znalazło się miejsce i dla kilku bossów. Używamy broni dystansowej (główna plus pomocnicza) oraz do walki w zwarciu. Kto zna uniwersum, powinien od razu je rozpoznać, bo to dość standardowy zestaw bolterów różnej maści pistoletów energetycznych czy snajperek. Nie znaczy to, że gra się źle. Rozwalanie wroga jest niezwykle satysfakcjonujące, zwłaszcza jeśli sięgamy bo miecz, czy wspaniały młot (choć ten ostatni dopiero pod koniec kampanii).W bitewnym arsenale znajdą się też różne rodzaje granatów, czy jump packi, którymi eliminujemy wrogów spadając na nich z góry. A, no i jest jeszcze miotacz ognia, ale używamy go zdecydowanie zbyt rzadko.
Jeżeli chodzi o strukturę misji, w większości absolutnie nie mam na co narzekać, choć znajdzie się trochę uwag. Ogólnie pola bitwy to spełnione marzenie każdego fana. Zewsząd leje się posoka, wróg atakuje ze wszystkich stron, a i tak kilkakrotnie zatrzymywałem się, żeby popodziwiać widoki. Zazwyczaj trzeba dotrzeć do jakiegoś miejsca, by dokonać eksterminacji, ewentualnie bronić jakiejś placówki przez określony czas. Od czasu do czasu zdarza się, że zbyt mocno uderza w nas aspekt korporacyjny. Widać to już przy czekaniu na start misji, ale to nie jest nawet w połowie jak irytujące, jak niektóre misje wymagające sporej koordynacji, jakiej botom po prostu brakuje. Grę przeszedłem na najwyższym poziomie trudności i naprawdę musiałem się mocno nagimnastykować, że tego dokonać. Często było to bardzo satysfakcjonujące, ale kilkakrotnie nie sposób było przeoczyć, że docelowo zaprojektowano te misje dla minimum dwóch graczy, a nie jednego + 2x AI.
Ciekawie zrealizowano pomysł na walczący gdzieś w tle drugi oddział, którego losy możemy poznać już w Operacjach – jednym z trybów wieloosobowych, gdzie już ramie w ramię z innymi grającymi poznajemy ten konflikt od innej strony. Słowo jeszcze o bossach i większych przeciwnikach, bo naprawdę tutaj się postarano. Podkreślam tutaj tę „tyranidzką” stronę. Starcie z takim Liktorem w środku dżungli przypominało mi pierwszego Predatora (skurczybyk potrafi tymczasowo się maskować i wyskakiwać na nas z zaskoczenia), wspaniale też walczyło mi się z gigantycznym Carnifeksem, mogącym nas zmasakrować paroma uderzeniami swoich wielkich kończyn czy użyć szarży. Dopiero nieco później poznajemy adwersarza z szeregów Chaosu, z którym toczymy aż dwie przekombinowane walki. Zwłaszcza przy tej ostatniej byłem przez chwilę gotów sobie odpuścić, bo w jej środku raz doszło nawet do buga zmuszającego do powrotu na barkę – na szczęście otrzymywaliśmy checkpoint, który trochę mnie udobruchał.
Niemniej jednak Warhammer 40,000: Space Marine 2 to naprawdę udany tytuł. Multiplayer na razie ledwie liznąłem (stąd dopisek do recenzji, że tyczy się przede wszystkim kampanii), bo i przed właściwą premierą mogłem nie zobaczyć wszystkiego w całej okazałości, ale nic nie wskazuje na to, byśmy tego żałowali. Zaprezentowany przez twórców roadmap obiecuje najważniejsze dodatki do gry w formie darmowych update’ów, co stanowi miłe odświeżenie. Kampania nie należy do najlepszych w gatunku, ale wciągnęła mnie na tyle, bym łaknął więcej – a zresztą ostatnia fabularna cutscenka dodaje ciekawy smaczek dla tych, co grali w „jedynkę”. Ktoś niezaznajomiony z Warhammerem 40K może nie być aż tak entuzjastyczny, ale nie wyobrażam sobie, by odjął zbyt wiele od oceny. Nie bawiłem się w wojenne gry akcji tak dobrze chyba od czasu pierwszych Gears of War. Trzymam mocno kciuki za rozwój tytułu.
Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.