Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Touch Me Not - recenzja nie tak dotkliwego dramatu o cielesności

Autor: Łukasz Kołakowski
14 listopada 2018

Jako zwycięzca Berlinale oraz odkrycie wrocławskich Nowych Horyzontów Touch Me Not bez problemu torowało sobie drogę do regularnej dystrybucji kinowej, uchodząc w oczach wielu krytyków za dzieło pionierskie w swej formie, świeże w proponowanych wnioskach i bezkompromisowo rozprawiające się z całą mitologią okalającą zagadnienie cielesności zarówno w relacjach społecznych, jak i w ich filmowych reprezentacjach. Co jednak w jakiś niewytłumaczalny sposób umknęło większości z nich, a czemu wyżej opisana argumentacja daje znaczący wyraz, to fakt, że film Adiny Pintille staje się problematyczny właśnie w momentach, gdy do głosu dochodzą innowacje wdrażane przez reżyserkę. Niczym sami bohaterowie, którym przygląda się w najbardziej intymnych sytuacjach i wyznaniach, Touch Me Not nie do końca zdaje sobie sprawę z własnej tożsamości, poszukując jej źródeł w całkowicie odmiennych stylistykach i konwencjach, bez namysłu łącząc poszczególne ich fragmenty i w ostateczności nie dbając o harmonię ich wzajemnego pożycia.

Zobacz również: Fantastyczne Zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda – recenzja zbrodni dokonanej na uniwersum Harry’ego Pottera

"Akcję" filmu śledzimy z perspektywy czterech różnych postaci, natomiast każda opowieść, jaką mają światu do przekazania, a która dotyczy bezpośrednio kwestii samoakceptacji własnego ciała, odbywa się na płaszczyźnie dwóch różnych kategorii filmowych – dokumentu oraz ścisłej fabuły. Ta pierwsza, czyli dokument, dzieli się tu zaś na terapeutyczny reportaż sensu stricto oraz na coś w rodzaju artystycznej dekonstrukcji ram dzieła filmowego, jaką obserwować mogliśmy chociażby w pierwszych scenach Persony Bergmana czy ostatnich Smaku wiśni Kiarostamiego. Chodzi o momenty, w których twórczyni sama staje się bohaterem swojego filmu, demaskując kadr kamery oraz sam plan filmowy, na którym dochodzi do ukrywanych po zakamarkach ciemiężonych serc zwierzeń.
fot. Materiały prasowe
Mając więc do dyspozycji trzy niemal całkowicie różne dialekty języka X Muzy, przed Pintille kreowała się sposobność wytworzenia nowej jakości kinematograficznej, która polegałaby na płynnym poruszaniu się między konwencjami i wobec tego wyczerpywałaby możliwości medium w wyrażaniu swojego przedmiotu. Mówiąc inaczej, terapeutyczne katharsis, reportażowa sumienność oraz fabularna niedosłowność mogły tu żyć wspólnym życiem i omawiać poruszany temat w sposób ostateczny i komplementarny, lecz w rzeczywistości techniczny zmysł reżyserki zwiódł ją na manowce.

Zobacz również: Winni – recenzja duńskiego kandydata do Oscara!

Touch Me Not cierpi bowiem katusze, gdy przychodzi mu odpowiednio wyważyć akcenty w stosowaniu konkretnej konwencji, co jednak wynika zarówno z braku formalnej precyzji, jak i niespodziewanie wąskiego podjęcia tematu. Sceny, w których reżyserka objawia nam swoje oblicze, zdają się nie przemawiać odrębnym językiem, ukazując tym samym inne spojrzenie na to samo zagadnienie, lecz jedynie powtarzać słowo za słowem myśl zawartą już w niedosłownej fabule i aż nazbyt szczegółowym dokumencie. W każdej z tych trzech stylistyk Pintille komunikuje więc identyczną ideę i robi to w tak uniwersalny sposób, że wykorzystanie zaledwie jednej zamiast trzech nie stanowiłoby ubytku dla zachowania sensu wywodu. Budzi to zatem zastrzeżenia natury formalnej, bo skoro jedna konwencja jest możliwa do bezstratnego zastąpienia przez drugą, to znak, że ich równoczesne funkcjonowanie jest całkowicie bezzasadne – zarówno z punktu widzenia artystycznego, jak i czysto technicznego.
fot. Materiały prasowe
Nie ujmuje to jednak produkcji w momentach, gdy obstaje przy każdej z nich z osobna. Szczególnie część fabularna zasługuje na uznanie, zważywszy na to, z jak czysto kinematograficzną przyjemnością reżyserka operuje zbliżeniami na ciała bohaterów. Jest to zabieg przypominający ten zastosowany przez Ildikó Enyedi w Duszy i ciele, gdzie obraz uwydatniający każdy detal skóry i zbliżenia między postaciami na nowo definiuje pojęcia pokroju "subtelność", "wrażeniowość", czy "zmysłowość". I de facto w tym właśnie wydaniu Pintille czuje się najlepiej, wspomagając intymność obrazu pomysłowym montażem (scena z wymienianiem ciał bohaterów to montażowa czołówka za wiek XXI) i wystawiając bohaterów na przeróżne próby ich charakterów. I choć niektóre z tych prób (tak jak chociażby scena w klubie do bólu przypominająca seksualny ekshibicjonizm Gaspara Noe) nie przystają do naczelnej idei seansu, to same w sobie są najbardziej jakościowym przejawem filmowego elementarza, dzięki czemu wchodzenie z nimi w kontakt stanowi prawdziwą rozkosz dla zmysłów.

Zobacz również: YOU – recenzja 1. sezonu

Trudno odmówić też Pintille wrażliwości dla swoich bohaterów i to pomimo faktu, że w wielu miejscach problem samoakceptacji zostaje sprowadzony zaledwie do kontekstu seksualnego. Każdy z nich otrzymuje bowiem równą szansę na wyrażenie barier blokujących ich sensualizm, których przezwyciężenia poszukują między innymi we wzajemnym dialogu. Każda historia może więc uchodzić za refleks poprzedniej oraz zapowiedź kolejnej, tak jak i w każdej z nich kryje się część całościowego rozwiązania trapiących ich trosk. Pod tym względem Touch me not wykazuje się nie lada konsekwencją i samowystarczalnością, wykładając przedmiot swych rozważań w sposób filmowo profesjonalny i artystycznie wdzięczny. Z jednej strony ujęcie całości w formie fabuły byłoby więc remedium na powstałe nieścisłości natury formalnej, lecz z drugiej urągałoby niezaprzeczalnej ambicji reżyserki. Co prawda ambicja ta ostatecznie przyćmiła jej realne możliwości i zdolność obrania szerszej perspektywy poznawczej, ale z dobrych chęci w kinie można z czasem stworzyć coś naprawdę wielkiego. Bo z kinem jest zupełnie inaczej niż z piekłem – w nim traktuje się dobre chęci jak bruk, ale w filmie są wszystkim. Tylko trzeba mieć ich naprawdę dużo. Ilustracja wprowadzenia: Nowe Horyzonty

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.