Spolszczony tytuł jest strzałem w dziesiątkę. Wprowadza do oryginału interesującą grę słów. Przeniesienie na naszą piękną słowiańską mowę imienia głównego bohatera sprawia, że jednocześnie brzmi ono jak rodzimy spójnik, wyjaśniający główny powód i motywację działań bohatera. Beau (jak to jest w oryginale) jest człowiekiem z zaburzeniami psychicznymi. Nie jestem ekspertem, ale zdaje się, że nie jest on wolny od stanów lękowych. Mają na nie wpływ wszelkie, nawet najbardziej podstawowe wydarzenia. Film zaczynamy, śledząc scenę porodu. Nie bójcie się, choć materiał jest ogromny, nie śledzimy całego życia bohatera, poszatkowanego na epizody. Tam, w pięknie wyglądającej zainscenizowanych kadrach zastosowany jest pierwszy symbol, pierwsza kłoda pod nogami bohatera. Szybko potem idziemy już jednak tam, gdzie poza kłodami nie ma już nic.
W Bo się boi po raz kolejny mamy polski akcent, Pawla Pogorzelskiego za kamerą. Znów pokazuje on, jak znakomitym jest fachowcem i jak świetną synergię tworzy z reżyserem. Film jest przepiękny i choć mniej kolorowy i wyrazisty od Midsommar, wciąż możemy znaleźć w jego ujęciach istne perełki. Twórcy z ogromną starannością zajmują się tu kadrem, dokładając do wszelkich, a szczególnie tych bardziej statycznych ujęć mnóstwo detali i symboli. Na analizowanie Bo się boi można poświęcić pełnie z pół doktoratu, a i pojedyncze kadry mogą być ważnym wątkiem filmowych prac naukowych. Prawdopodobnie nie wystarczy jednak do tego pojedynczy seans. Po trzech robotach z Asterem należących do prawdziwej ekstraklasy znalazłem jakiś powód, żeby sprawdzić nadchodzący korpoprodukt Warnera, Blue Bettle. Może i jemu urodzony we Włocławku operator nada trochę sznytu.
Rozmach tej produkcji trochę jej niestety umniejsza. Wątków jest mnóstwo i choć łatwo znaleźć dominujące, to tło również wyróżnia się dużo bardziej niż w poprzednich filmach reżysera. Mimo trzech godzin cały czas ma się wrażenie, że jest on trochę za krótki, a trochę problemów i relacji niedokończonych. Czasem wydaje się, iż brakuje sceny, innym razem dosłownie kilku ujęć, które mogłyby dopowiedzieć historię Beau. Prawdopodobnie tutaj również zostanie puszczona w eter wersja reżyserska, która może się zakręcić wokół czterech godzin. Tyle, ile ten film, według zapowiedzi miał trwać początkowo.
Istotą jest w postaci Beau lustro, w którym oglądać miałby się każdy z widzów. To film o lękach, o tym co nie daje nam spać i każdy może próbować znaleźć w nim swój. Ari Aster nie stawia przed kamerą Joaquina Phoenixa, żeby trzy godziny pokazywał szaleństwo. Śledzimy go, żeby dostać jak najwięcej znaków i w umieścić jak najwięcej symboli, które ścierają się z naszymi pragnieniami. Tym sposobem tytułowa postać nie staje się typowym bohaterem, a odzwierciedleniem dużych idei. Najlepsze w tym filmie następuje gdy jest najbliżej ziemi, a jego metafory, tak jak zresztą w poprzednich dziełach Astera, nie wykraczają aż tak bardzo poza szeroko pojętą rzeczywistość. Pierwszy akt w mieszkaniu i jego kontynuacja w pewnym domu goszczącym głównego bohatera są wybitne i budują napięcie iście mistrzowsko. Potem, po przebyciu tej drogi zaczyna się jazda bez trzymanki. Jazda nieco bardziej odważna, jednak bijąca też dużo większą oczywistością. A przez to że gnająca dużo szybciej, również rozwadniająca znakomitą, wykreowaną wcześniej atmosferę.
Warto dodać również, że mimo najmniej akcentowanego horrorowego rodowodu, nie będzie to film tak przystępny jak poprzednie dokonania Astera. Ten seans to przeżycie niewątpliwie wyjątkowe i w pewnym sensie terapeutyczne, długimi momentami jednak trzymające widza za ścianą. Brakuje tu jednoznacznego wniosku, który dopełniałby seans i sprawiał, że byłby on czymś więcej, niż trzygodzinną podróżą przez zakamarki ludzkiej egzystencji. Taką, która prócz możliwości spisywania elaboratów i interpretacji wszystkich dziejących się na ekranie wydarzeń pozwoli odnaleźć jednoznaczny cel. Przydałby się koniec dorgi Beau inny, niż ten dosłowny, przekazany chyba najbardziej oczywistą z wszystkich metafor.
Świetną sprawą jest to, że A24 pozwoliło zrealizować ten film w całości, takim jak Ari Aster go chciał. Z tego co donoszą informacje prasowe dystrybutora, Bo się boi było pierwsze, a pomysł wyprzedzał to, co do tej pory zrealizował reżyser. Dzięki poprzednim wielkim filmom, na swą jeszcze bardziej autorską wizję dostał dwukrotność tego, co przy Hereditary i Midsommar wziętych razem. Powstał z tego kolejny znakomity, choć w kilku elementach kulejący dużo wyraźniej film. Nie polecałbym go fanom rzeczy zabawnych, zapowiadając dobrą komedię. Wszystkich innych można jednak zaprosić na trzygodzinne, wyjątkowe kinowe doznanie. Bo Ari Aster nie chce wbijać się w sztywne ramy gatunkowe. Można wnioskować, że ich, tak jak wielu innych rzeczy, po prostu się boi.
Geek i audiofil. Z wykształcenia dziennikarz. Naczelny fan X-Men i Elizabeth Olsen. Ogląda w kółko Marvela i stare filmy. Do tego dużo marudzi i słucha muzyki z lat 80.