W dzień możemy obserwować, jak do życia budzi się przyroda, a w nocy wampiry. Kinowy kwiecień i wczesna wiosna nigdy nie jest miesiącem obfitym. Film Ryana Cooglera premieruje jako chyba największy kinowy hit tego okresu i jednocześnie przywraca nadzieję, że wciąż można debatować o popkulturze w sposób cywilizowany. Wiosna w dużych produkcjach zaczynała się bowiem premierą woke Śnieżki, która nie wyszła tak bardzo, że wręcz zlegitymizowała te wszystkie absurdalne zarzuty. Potem był Minecraft, którego kinowe wyniki są imponujące, lecz w jego przypadku tylko o nich właściwie się rozmawia, bo sama istota, czyli to jaki jest film, jest dość pomijalne.
I wtedy wchodzą Grzesznicy Ryana Cooglera. film, którego kunsztowny, choć ospały początek jednych zachwyca, a drugich zniechęca – dla nich historia nabiera życia dopiero po zmroku. Ma też elementy hołubione bardziej powszechnie, jak warstwa muzyczna, czy ta autorstwa Ludwiga Goranssona, czy w ogóle cała atmosfera, w dużej mierze wykreowana właśnie przez muzykę. We wszystkich tych dywagacjach stoję po jednej wyraźnej stronie. Jeśli chodzi o jakość, patrzcie poniżej, jeśli chodzi o poruszenie, to jak zawsze, jedni Grzesznicy lepsi od dziesięciu blockbusterów, które nie wywołują żadnych emocji.
Do recenzji tego filmu, jeśli jeszcze decydujecie, czy na niego pójść, warto dodać jedną bardzo ważną adnotację. Wydaje mi się, że jest to jedna z tych produkcji, o której lepiej nie wiedzieć zbyt wiele przed premierą. Znacie reżysera, głównego bohatera, ich synergię i mniej więcej gatunek, w którym ta opowieść operuje, wystarczy. Kampania promocyjna była bowiem dość agresywna. Trailery, szczególnie ten z numerem dwa, najeżono spoilerami, a sama historia i jej zmiany tonalne po ich obejrzeniu nie będą w stanie was już zaskoczyć. Jako preferujący oglądanie festiwalowe, w którym o dziele, na które wchodzę, wiem jak najmniej, bardzo się cieszę, że obcowałem nowy filmem Cooglera właśnie tak.
Dostałem w dużym stopniu film muzyczny, bazujący na trzech głównych bohaterach, jednak czyniący bluesa czwartym. Tym, co największym stopniu interesuje tu Cooglera, z czym nawet specjalnie się nie kryje, jest sprzężenie tego gatunku z kulturą i ludnością afroamerykańską. Nawet na najbardziej podstawowym poziomie, bohaterom we wszystkich działaniach towarzyszy muzyka i w dużej mierze relacja z nią motywuje ich działania. Jak nie grają, to słuchają, jak nie słuchają to dają miejsce do grania. Cała wieczorna draka również dzieję się pod osłoną bluesowych rytmów.
Choć sama decyzja jest zrozumiała i nosi znamiona świadomie wybranej artystycznej drogi, momentami kłóci się z formą, którą reżyser dobrał do opowiedzenia tej historii. Tutaj moje główne zarzuty tyczą się bohaterów. Są oni niezbyt rozwiniętymi w tej opowieści figurami, nośnikami idei i gośćmi we własnym filmie. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby film na początku i właściwie przez ponad pół seansu nie stawiał w tej opowieści na nich i nie kazał nam się z nimi bratać. Pierwsza połowa, choć jak wspomniałem wcześniej, wystylizowana i kunsztowna, wznosi wysoko próg wejścia do tej historii, a z uwagi na jej powierzenie niezbyt interesującym bohaterom, przynudza. Treść, na której rozwinięcie czekamy, bierze górę nad formą.
Na szczęście jednak później, gdy przychodzi zmrok, film rozwija skrzydła. Postacie nie są już tak potrzebne, bo górę bierze akcja i to ona napędza wszystkie narracyjne mechanizmy. O dziwo zmienia się też to, że wszelkie wątki społeczne również zaczynają wybrzmiewać. Gdy części z obserwowanych bohaterów oczy zaświecą się na czerwono, wgryzają się w tkankę tego filmu głębiej. Nagle na wierzch wychodzą wszystkie napięcia, intryga nabiera drugiego i kolejnego dna, a muzyka dalej, do samego końca ubarwia nam seans. I podkreślam to z uwagi na fakt, że Grzesznicy mają absolutnie doskonałą puentę w postaci sceny po napisach. Koniecznie zostańcie do końca. Nie teasuje ona żadnego innego filmu, jednak znakomicie dopełnia to, co właśnie obejrzeliście.
Główną rolę gra tu gość, który ma u Cooglera pewnie jakąś umowę na etat, która gwarantuję rolę okładkową w każdym jego filmie, czyli Michael B. Jordan. Jest to kreacja podwójna, do tego ze zdecydowanie poluzowanym blockbusterowym kagańcem, więc mogła być bardzo interesująca. Problem jaki w niej tkwi wynika wprost z ograniczeń bohaterów, o których wspominałem wcześniej. Nie dość, że scenariusz nie niuansuje dwóch braci, to jeszcze nie stara się zbudować zbyt dużego kontrastu między nimi, na czym kreacja aktora ewidentnie cierpi. Na drugim planie również mamy całkiem sympatyczną listę płac. O tym jednak, jak bardzo ich występy nie zostają zapamiętane, niech świadczy fakt, jak niewiele mówi się o jednej z głównych kreacji, w którą wcielił się Miles Caton w debiutanckiej roli.
Coogler na ekranie niejednokrotnie tworzy tu piękno, na jakie nie mógłby sobie pozwolić na kolejnym kontrakcie z Disneyem i jednocześnie znów daje dowód na to, że zdolnym twórcom należy dawać więcej swobody, a to potrafi się o obronić. Grzesznicy to film który grzeje, który zarabia i który, mimo wysokiego progu wejścia potrafi pochłonąć do cna.
Seans filmu odbyliśmy dzięki uprzejmości Cinema City. Ten inne hity cały czas w repertuarze pod LINKIEM
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]