Disney miał już wiele prób odtwarzania swoich bajek w wersji live action, które w większości prowadziły do klęski. Lilo & Stitch to przypadkowy sukces czy zapowiedź, że teraz już będzie tylko dobrze?
Choć nie jestem jedną z osób, którym oczy świecą się na widok każdej rzeczy z podobizną Stitcha zauważonej w sklepie, to Lilo i Stitch jest zdecydowanie jedną z moich ulubionych bajek Disneya i taką, która bardzo kojarzy mi się z dzieciństwem. Jako typowa przedstawicielka pokolenia Z i kinomanka od urodzenia, znaczną część wieku dziecięcego spędziłam na oglądaniu Disney Channel. Tam produkcja z niebieskim stworkiem i jej franczyzy leciały prawie cały czas, a ja większość z nich znałam na pamięć. Nowy remake w wersji live action oceniam z perspektywy osoby, która wychowała się na tej serii, a sentyment jest często tym czynnikiem, który robi z nas najsurowszych krytyków. Pomimo to, muszę przyznać – no kurczę, aktorski film Lilo & Stitch naprawdę się udał.
A czy seansem wierzyłam w ogóle w jego powodzenie? No tak 50/50. Z jednej strony pokładałam ogromne nadzieje w reżyserze – Deanie Fleischerze-Campie. Co prawda jest to jego pierwsza styczność zarówno z Disneyem, jak i z jakąkolwiek tak wielką produkcją, ale twórca już za sprawą swojego pełnometrażowego debiutu, Marcel Muszelka w różowych bucikach, udowodnił, że umie robić naprawdę dobre i poruszające familijne kino. Oglądając Marcela, czułam otulające ciepło płynące do mnie prosto z ekranu, a także wrażliwość i miłość Fleischera-Campa do mądrych filmów. W Lilo & Stitch jest dokładnie tak samo. Co więcej – uważam, że motyw ohany, czyli rodziny jako jednej z najwyższych wartości jest tu przedstawiony nawet jeszcze lepiej i piękniej niż w oryginale. Wielu może uznać to za mocne słowa, ale tak jest.
Z drugiej strony ostatnie aktorskie adaptacje bajek Disneya nie zgarniały zachwytów ani nawet w miarę pochlebnych opinii. Fakt, o ostatnich filmach live action wytwórni było dość głośno, ale z powodu negatywnych recenzji i kontrowersji wokół tych produkcji. Mała Syrenka z 2023 roku czy tegoroczna Śnieżka były absolutną klapą, zaczynając od obsady, przez kostiumy, kończąc na zmianach w historii, które widzom nie przypadły do gustu. Z kolei Pinokio z 2022 był tak zły, że wiele osób nawet nie wie, że powstał. Nie pomagały ani znane nazwiska, ani kampanie promocyjne. Aż w końcu się udało. Oczywiście, w Lilo & Stitch mamy fabularne zmiany względem oryginału jak chociażby wprowadzenie postaci sąsiadki, Tutu czy nieco inne zakończenie, szczególnie dla postaci Nani. Natomiast, jest też wiele scen, które są niemalże jeden do jednego jak w pierwotnej wersji – świetnym przykładem jest moment, gdy Lilo na początku wraca do domu przed starszą siostrą, zamykając przed nią drzwi. Disney w kwestii scenariusza postawił na pełnometrażowego debiutanta Chrisa Kekaniokalani Brighta, który napisał historię na nowo i sprawnie odnalazł złoty środek. Może to jest właśnie klucz do sukcesu? Postawić na młode głowy i świeże pomysły.
Kolejnym plusem aktorskiej wersji Lilo i Stitcha jest właśnie obsada, która według mnie została dobrana prawie perfekcyjnie. Jedyne „ale” mam wobec wyboru Courtneya B. Vance’a do roli Cobry Bubblesa, bo jednak względem animowanego agenta, Vance wypada dość filigranowo, co mi trochę zgrzytało. Natomiast największe brawa należą się dla młodej debiutanki Mai Kealoha, która w roli Lilo odnalazła się jakby była do tego urodzona. Mam wrażenie, że dzieci na ekranie wypadają albo bardzo źle, albo bardzo dobrze, tutaj na szczęście zwyciężyła druga opcja.
Nadal jestem sceptycznie nastawiona względem sięgania po animowane klasyki Disneya i przerabiania ich na live action – zupełnie nie widzę w tym sensu, zwłaszcza, że do tej pory takie produkcje zaliczały klapę za klapą. Co do sensu powstania nowego remake’u Lilo & Stitcha, też nadal mam mieszane uczucia, jednak tym razem przynajmniej wyszedł dobry, familijny film. Czuć tutaj włożone serce, czego od dłuższego czasu w Disneyu brakowało. Mam nadzieję, że to dobry znak na przyszłość.
Zakochana w filmach i muzyce, a także ich połączeniu w postaci musicali. Pierwszą część Harry'ego Pottera oglądała prawdopodobnie, zanim nauczyła się mówić. Typowy geek, którego mieszkanie pełne jest figurek, plakatów kinowych i płyt CD.