Film o Napoleonie Bonaparte stał naprawdę wysoko w tegorocznych oczekiwaniach wszystkich kinomanów. Nawet pomijając kontekst, że robi go Ridley Scott, gra Joaquin Phoenix a fotografuje niezawodny Dariusz Wolski, gros widzów chciało zobaczyć historię genialnego dowódcy rodem z Korsyki na dużym ekranie. Często przypomina się, że opowiedzenie jej przerosło samego Stanleya Kubricka. Wiadomo, z powodów nie do końca artystycznych, a bardziej finansowych, ale jednak tego filmu nigdy się nie doczekaliśmy. To też sprawia, że ten od brytyjskiego reżysera jest wydarzeniem. Często jednak zdarza się tak, że oczekiwana superprodukcja budzi moje ogromne emocje wyłącznie do momentu seansu. Wtedy już kurz bitewny opada, a o filmie średnio chce się rozmawiać. Głównie dlatego, że właściwie na każdym polu rozczarowuje. To niestety właśnie ten przypadek.
Często przywołuje się w kontekście
Napoleona również
Pojedynek, jako pierwszy film Ridleya i jakąś artystyczną klamrę. Tamten, osadzony w czasach wojen napoleońskich, stworzony przez debiutanta i ten, monumentalny, nakręcony przez sędziwego twórcę, niewątpliwie jednego z najważniejszych reżyserów naszych czasów. To znakomity materiał na tego typu zamknięcie, na film życia. W końcu na warsztat bierze się jedną z najważniejszych postaci w historii ludzkości, w której w dodatku poniekąd, także z przekazów historycznych, widać dużo cech, które przypasują Scottowi jako twórcy. Bohaterów chorobliwie ambitnych, niejednoznacznych, jak i charyzmatycznych kilku nam już bowiem dał. Co więc poszło nie tak?
Główny problem jest taki, że
Napoleon to
wikifilm. Bardziej sprawnie nakreślona nota historyczna niż fabuła, która w żadnym momencie nie tworzy koherentnej historii. Jest przeraźliwie pocięta, nie tworzy żadnego ciągu przyczynowo-skutkowego, a pozuje nieco na przeniesioną od sztancy na ekran kronikę historyczną. Tutaj oczywiście występuje problem w luźnym trzymaniu się faktów, bo tego typu działanie można na ekranie wytłumaczyć wyłącznie koncepcją. Tym, co konkretnie chcesz opowiedzieć i jakie cechy swojego bohatera uwydatnić. W innym przypadku można zupełnie podważyć sens powstania filmu. Ten nie broni się w konfrontacji z faktami, a rozmijanie się z historią nie służy niczemu.
Nie wiemy też za bardzo, kim jest ten Napoleon. To, że Scott nie ma na niego pomysłu to jedno, bo dochodzi jeszcze fakt, że jemu samemu i grającemu go Joaquinowi Phoenixowi nie udaje się znaleźć miejsca w tej konkretnej historii. W roli tej jest równie mało treści, co w całym seansie, przez co odczuwamy ogromny dysonans. Bonaparte nie ma jak pokazać nam swojej charyzmy, nie objawia się ani jako geniusz, ani jako szaleniec, ani przede wszystkim jako dowódca. Jest zupełnym przeciwieństwem tego, co amerykański aktor dawał u Scotta w Gladiatorze. Do tego dochodzi drugi problem, nijakość bohatera nie zmienia bowiem tego, że film jest wyłącznie jego. Nie ma w nim wiele miejsca dla Józefiny, której czas ekranowy jest śmiesznostraszny. Strasznie krótki i za każdym razem wypadający zabawnie. Pasuje do tonu wielkich bitew jak pięść do nosa.
Skoro zaczęliśmy już o bitwach. Jasno wyłania się z większości opinii teza, że jest to najlepszy element tego filmu. Mogę się pod nią podpisać, jednak z adnotacją. Tym, czego bardzo w kinie nie lubię, są bowiem dysproporcje. Napisałem przed chwilą, że ton scen z Józefiną nie do końca gra z bataliami, ale dodatek jest taki, że wszystko inne również. Film zaczyna się nieźle, sceny ze ścięciem Marii Antoniny czy atakiem na Toulon robią apetyt. Potem są już tylko montażowe ścinki i obrazy, które co prawda, szczególnie oglądając w IMAX, robią robotę, jednak przy okazji umacniają we wrażeniu, z jakim półproduktem mamy do czynienia.
Oczywiście biorąc pod ocenę ten film, nie sposób nie wspomnieć, że Ridley Scott ma jeszcze w rękawie asa w postaci wersji reżyserskiej.
Napoleon w pełni miałby wybrzmieć na czterogodzinnym metrażu na Apple TV+. Patrząc po tym teaserze, który oglądamy jako pełnoprawny projekt w kinie, wydawać się może, że to nie as, a co najwyżej walet pik, bo naprawdę nie wiem, co trzeba byłoby tu dodać, żeby odbiór filmu zmienić diametralnie. Jemu brakuje takich podstaw, że dodatkowa godzina tego samego może być jak w przypadku
Ligi sprawiedliwości Snydera, tylko większą męczarnią. W pozostałym czasie nie mogą się znaleźć wyłącznie dodatki. Tam musi być koncepcja i droga, jaką obrał ten film. To może być misja straceńcza.
Wielki bohater musiał mieć swoje Waterloo. Ridley Scott też je ma i to już drugie. Wspominając miejsce najważniejszej i kluczowej bitwy Napoleona w zestawieniu z twórcą
Łowcy Androidów, nie jestem w stanie nie wspomnieć Abby i
Marsjanina. To tam, wspomnianym kawałkiem ozdabiając scenę wielkiego zwycięstwa bohatera, reżyser ten chyba ostatni raz nie dzielił widzów. Był to film, który można było ocenić umiarkowanie albo po prostu polubić. Osobiście go uwielbiam i nie wyobrażam sobie, aby mógł wywoływać negatywne emocje.
Napoleon jest na zupełnie przeciwległym biegunie, a jego oglądanie trudno skojarzyć z jakąkolwiek przyjemnością. Ridley Scott nie tylko przedłuża serię nie najlepiej odbieranych filmów, którą rozpoczęło wszystko po wspomnianym tytule z Mattem Damonem, ale wręcz ten marazm pogłębi. W tym wszystkim niby świetne jest, że obchodzący za chwilę 86. urodziny reżyser dalej pozostaje niepokorny i bez względu na wszystko robi swoje. Czasem po prostu nie wychodzi.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]