Z czego możecie kojarzyć studio Don't Nod? Przede wszystkim z produkcji, która wybiła twórców na szersze wody, czyli Life is Strange, tytuł znany chyba każdemu graczowi, a nawet osobom na co dzień stroniących od tej formy rozrywki. To była prosta technicznie i gameplayowo gra, jednak wyróżniająca się gdzie indziej – w warstwie narracyjnej. Opowiedziana tam historia zachwycała, łapała za serce i zaskakiwała dojrzałością emocjonalną. Ostatnią dużą produkcją francuskiego studia był Vampyr – tytuł o wiele większy, bo mieliśmy do czynienia z RPG akcji. Ja wyszło? Powiedzmy, że nie było idealnie. Ponownie błyszczała historia, ale widać było brak doświadczenia w kwestii stworzenia o wiele bardziej rozbudowanej rozgrywki. Ostatecznie tytuł nie spełnił oczekiwań graczy, a twórcy musieli przełknąć gorycz nieudanej inwestycji. Po czymś takim można albo podkulić ogon i wrócić do prostych gier narracyjnych, albo spróbować jeszcze raz, ale tym razem wyciągnąć wnioski i zbudować coś więcej na podstawie zebranego doświadczenia. Jak się cieszę, że twórcy wybrali tę drugą ścieżkę.
Historię zaserwowaną nam w Banishers: Ghosts of New Eden trudno jest porównać do jakiejkolwiek innej znanej mi z filmów, gier czy książek. Już samo to, w erze niekończących się remake’ów, remasterów i odgrzewanych kotletów, powinno z miejsca uplasować produkcję w pozycjach wartych uwagi. Oto bowiem śledzimy losy dwójki bohaterów, Antei oraz Reda, którzy pod koniec XVII wieku udają się w podróż w kierunku nowego lądu, a dokładniej do kolonialnej Nowej Anglii w Ameryce Północnej. Co jednak najciekawsze, nie płyną oni tam w poszukiwaniu lepszego życia czy bogactw, ale na wezwanie starego przyjaciela, który potrzebuje wsparcia doświadczonych pogromców. Para głównych bohaterów to bowiem profesjonalni pogromcy duchów, którzy zajmują się zwalczaniem głodnych widm oraz rozwiązywaniem zagadek dusz z niedokończonymi sprawami w świecie doczesnym.