Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Rozważania dotyczące obecnego kanonu "Gwiezdnych Wojen"

Autor: Szymon Góraj
31 grudnia 2015

Jesteśmy świeżo po wielkiej premierze hucznie zapowiadanego siódmego epizodu „Gwiezdnych Wojen”. Wcześniejsza kampania promocyjna przetoczyła się przez kinowy (i nie tylko) świat niczym wielka armia. Pozytywnie nastrojeni, z reguły niezwykle entuzjastycznie ocenialiśmy sam film po wejściu do kin (czego dowodem są chociażby oceny redakcji). Pewne wątpliwości jednak się nasunęły, przede wszystkim te fabularne. Z tej też okazji, gdy pył bitewny zdążył już co nieco opaść, wrócę do tematu, który od dłuższego już czasu jest solą w oku większości starszych fanów gwiezdnej sagi, a także pewnej części tych młodszych. Chodzi oczywiście o obecnie obowiązujący kanon. Biorąc pod uwagę obszerność poprzedniej jego wersji, a także ogromny szmat czasu, w ciągu którego powstawał, jest to największa zmiana, jaką kiedykolwiek wprowadzono. W tym artykule skupiam się na tym, czego już dokonali nowi projektanci uniwersum „Gwiezdnych wojen”, konfrontując ów początkowy dorobek z przeszłością na tyle, na ile się da.

Wielka burza w środowisku fanowskim wybuchła 25 kwietnia w roku 2014 – w dwa lata po tym, jak Disney przejął prawa do kultowej marki, zaczął robić swoje porządki. I to nie byle jakie jakie. Czystka, jakiej dokonał na Jedi Imperator Palpatine na początku swoich rządów w Galaktyce, przy tym, co uczynili twórcy Kaczora Donalda, wygląda niczym drobna, nic nieznacząca sprzeczka kolegów w piaskownicy. Ponad 40 lat spuścizny w postaci wzbogacających – a w zasadzie rozbudowujących – uniwersum „Gwiezdnych Wojen” komiksów, książek czy gier wideo nie idzie tak po prostu w zapomnienie. Gdyby to ująć w drastyczny sposób, rzec można, iż nowi włodarze zdarli ze swojego dziedzictwa wszystko, aż do podtrzymującego jej byt szkieletu, całą resztę wrzucili zaś do chłodni – od tamtej pory tytułując ją eufemistycznie „Legendami” – a następnie wzięli się za konstruowanie własnej nadbudowy. Nie dziwota zatem, że owe działania są, delikatnie mówiąc, kwestią sporną.

http://overmental.com/wp-content/uploads/2015/05/SW-790x537.jpg Wychodzę ze stanowiska, że nie da się rozmawiać o Nowym Kanonie, nie omawiając choćby przekrojowo jego poprzednika. Expanded Universe – bo tak nazwano zbiorczo owo gromadzone przez całe dekady dziedzictwo – jest wielkim, przebogatym konglomeratem historii ze świata „Gwiezdnych Wojen”, które w sposób naturalny tworzą i poszerzają jego spektrum. To właśnie one sprawiły, że uniwersum nie składało się tylko i wyłącznie z samej podstawy, czyli filmów Lucasa. Kolejni autorzy książek i komiksów – a z nieraz nawet i gier komputerowych – zapełniali coraz to nowe rozdziały wielkiej sagi. Otrzymaliśmy w rezultacie niezliczoną ilość wspaniałych przygód i jeszcze więcej barwnych postaci. Expanded Universe przez lata żyło niczym rozwijający się bez końca żywy organizm. Stało się swego rodzaju fenomenem popkulturowym.

Jednakże zełgałby ten, kto powiedziałby, że dawny kanon nie miał pewnych krytycznych wad. Bo aż nazbyt wyraźnie widać, iż miał, i to niejedną, co dostrzegają nawet jego zwolennicy. Po pierwsze, ogromna ilość osób odpowiadających za nadawanie kształtu uniwersum to nie tylko brana za zaletę różnorodność, ale i w większości przypadków brak spójnej wizji. Nie da się w końcu skontrolować każdego, kto otrzymuje zgodę na propagowanie gwiezdnowojennego świata swoimi dziełami. Podział na G-Canon (filmy George’a Lucasa), T-Canon (produkcje telewizyjne) oraz C-canon (cała reszta) uporządkował cały wynikły z tego bajzel jedynie częściowo. Idąc tym tropem dalej, kolejnym – być może nawet jeszcze poważniejszym – problemem jest fakt, iż wśród takiego nagromadzenia materiału bardzo duży jego odsetek jest rażąco niskiej jakości. Mowa tutaj w głównej mierze o pozycjach książkowych. Bo choć trafiają się prawdziwe perełki (świetna trylogia „Thrawna”, niewiele jej ustępująca trylogia „Dartha Bane’a”), dużo więcej jest kompletnych niewypałów (z morza fuszerki i nijakości wyłowić dla przykładu można tutaj chociażby bezpłciowych „Władców Mocy”). Nim więc zaczniemy idealizować dawne dzieje kosztem nowych projektów, które proponuje nam studio Disneya, pamiętajmy także o tym, że Expanded Universe było dalekie od ideału.

https://static.comicvine.com/uploads/original/11119/111190794/5033169-0976570081-48792.jpg
Czy jednak rzeczony ideał zostanie nam przybliżony teraz, kiedy przeprowadzana jest właśnie bodaj największa rewolucja w historii marki? Disney obiecuje spójność, stabilność uniwersum. Radykalne, mocne rozstanie się z całym dorobkiem Expanded Universe może razić, ale akurat argument związany z chęcią nadania ładu dotychczasowemu chaosowi jest do przyjęcia, przynajmniej na start. Bo przecież przeglądanie każdej z osobna historii należącej do Expanded Universe i próba zaadaptowania jej do nowych realiów byłoby sztuka arcytrudną – dyskusyjne, czy w ogóle możliwą. Nie zmienia to jednak faktu, że za jednym ruchem unieważniono coś, co stanowiło ponad ¾ wszystkiego, co dotychczas wchodziło w świat uniwersum „Gwiezdnych Wojen”. Bez żadnego patrzenia na jakość. Stąd właśnie niejednoznaczność takiej decyzji i, a co za tym idzie, jak najbardziej uzasadnione obawy.

Cokolwiek by powiedzieć o nowych właścicielach praw do marki „Gwiezdnych Wojen”, trzeba im przyznać, że tworzą zupełnie inaczej, niż jak to było robione do tej pory. Inna sprawa, że nie w każdym wypadku jest to zaleta. Co jasne, wyzerowanie kanonu to nie tylko rozsądne wycofanie się przed perspektywą samobójczego grzebania w bezładnym chaosie Expanded Universe tudzież chęć uczynienia świata „Gwiezdnych wojen” bardziej spójnym. To również (bądź, jak wolą złośliwi – przede wszystkim) chęć wyciśnięcia ze swojego nowego cacka jak najwięcej pieniędzy. W świetle tego łatwiej jest zrozumieć ponadprzeciętną aktywność na arenie produkcji przeznaczonych dla młodszych widzów (ta sama grupa złośliwych powiedziałaby, iż zostało to poniekąd zapoczątkowane „Mrocznym widmem”). I tak właśnie do kanonu wkradły się podstępnie „Gwiezdne wojny: Wojny klonów” – kreskówka mająca miejsce pomiędzy drugim a trzecim epizodem i w przeciwieństwie do pewnej jej mniej rozpowszechnionej i wcześniejszej wersji, przeznaczona przede wszystkim dla dzieci.

http://static.srcdn.com/wp-content/uploads/Star-Wars-Animated-Series-Clone-Wars-Rebels-Best-Episodes.jpg I żeby nie było, sama idea krzewienia wśród dzieci ducha Mocy jest całkiem dobrym pomysłem. Poszczególne odcinki serialu mają pewne niuanse z uniwersum, wprowadzając najmłodszych bezboleśnie na Jasną (Ciemną?) Stronę. Gdyby w ten sposób zostawić tę serię, zapewne mało kto podniósłby na nią rękę. I nic dziwnego, bo w takiej sytuacji tego typu uchybienia, jak rozliczne idiotyzmy (np. absurdalne wskrzeszenie Dartha Maula) bądź też zaprzeczanie temu, co było powiedziane w prequel trilogy (np. to, że Anakin co rusz staje do walki z Hrabią Dooku, podczas gdy grany przez Christophera Lee Sith wyraźnie mówi w trzeciej części, że to ich drugie spotkanie, po tym w „Ataku klonów”) byłyby rzeczą raczej niegroźną. Problem pojawia się wtedy, gdy coś takiego zostaje włączone w kanon. W ten sposób po raz kolejny miałkie i do tego z założenia infantylne dziełko staje się ważniejsze od, przykładowo, historii najazdu Yuuzhan Vongów na Nową Republikę czy już nawet przygód Lando Calrissiana. Z pewnością dla wielu fanów nie jest to saga, o jaką walczyli/nic nie robili. Pewną kontynuacją jest „Star Wars: Rebels” – również przeznaczona dla odbiorców o podobnym wieku, tyle że przenosi akcję do okresu pomiędzy trzeci m czwartym epizodem „Gwiezdnych Wojen”. Tu już przynajmniej fabuła jest ciekawsza, choć i tak nie brakuje dość dziwnych posunięć (np. skąd wzięła się gwiezdnowojenna wersja hiszpańskiej inkwizycji…?). W dodatku nie oszukujmy się – protagoniści w roli Kanana Jarrusa – młodego Jedi ocalałego z masakry – jakkolwiek może być sympatyczna, nigdy nie zastąpi Dartha Revana czy Cade’a Skywalkera z Expanded Universe. I chyba to najbardziej boli tych starszych fanów.

http://overmental.com/wp-content/uploads/2015/11/Revan-and-Malak-2.jpg Drugim naczelnym problemem, który dostrzec można już teraz jest widmo braku pomysłu przewodniego (przynajmniej przy obecnym stanie rzeczy). Bo „Przebudzenie Mocy” może sobie być solidnym blockbusterem, jednak należy chyba przełknąć gorzką pigułkę i powiedzieć, że nie wnosi absolutnie niczego do uniwersum. Historie z Expanded Universe – choć nie zawsze udane – mimo wszystko dodawały coś od siebie, jakiś nowy rozdział. Tymczasem otrzymaliśmy „Nową nadzieję” z domieszką dwóch jego sequeli na bis. Owszem, większość z nas przypuszczalnie piała z zachwytu w trakcie seansu, ale po hucznej zabawie nierzadko przychodzi kac. Jeżeli mielibyśmy na teraz uczciwie nazwać tę sytuację, werdykt jest, jak się wydaje, tylko jeden: kontynuatorzy gwiezdnej sagi zamienili znane nam aż za dobrze z prequel trilogy cofanie się w rozwoju na kręcenie się w kółko. A przecież oprócz dwóch następnych epizodów na horyzoncie mamy „Rogue One” i inne spin-offy czy prequele. Jeśli na dzień dobry otrzymujemy to, co już kiedyś było, nie jest trudno podkopać wiarę w kolejne projekty.

http://static.srcdn.com/wp-content/uploads/Star-Wars-The-Force-Awakens-Empire-cover.jpg Jak przy powyższych uwagach zakończyć ten artykuł? Sprawa jest bardzo niejednoznaczna i dopóki przynajmniej w jakimś większym stopniu nie dowiemy się, co nowi władcy „Gwiezdnych wojen” dla nas szykują, należy ograniczać się do wstępnych, otwartych na wszelkie zmienne wniosków. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wydał własnej oceny dotychczasowego stanu rzeczy, jeżeli chodzi o powyższe zmiany. A jest ona jak na razie negatywna. Świadom bardzo wielu ciężkich grzechów, jakie na koncie ma Expanded Universe (a zasadniczo, dostosowując się do aktualnego nazewnictwa – Legends) sądzę, że Disney nie dał jeszcze wystarczającego dowodu na to, że wyrzucenie tej najlepszej strony dawnego kanonu było dobrym ruchem. Przeciwnie – albo wrzuca do swojej nowej wersji historii Galaktyki projekty nieprzygotowane do tego co najmniej w stopniu merytorycznym (głównie chodzi o nieszczęsne „Wojny klonów” i im podobne pozycje), albo tworzy koncept praktycznie bez własnego szlifu („Przebudzenie Mocy”).

Ale żeby nie kończyć swojego ostatniego dłuższego tekstu w tym roku tak fatalistycznie, podkreślę mocniej, że Disney ma naprawdę sporo szans i mnóstwo środków, by wyjść na prostą i dać nam coś, czego jeszcze nie doświadczyliśmy w tym uniwersum – prawdziwej spójności świata, połączonej z jakością. Ponadto czysto teoretycznie istnieje furtka na ożywienie fragmentów dawnego kanonu. Ostatecznie są to teraz „Legendy” – a przecież zawsze istnieje prawdopodobieństwo na to, że któraś z legend może być prawdziwa. Nowi rządzący nie zamknęli sobie dzięki temu bezpowrotnie furtki na czerpanie z gigantycznego dziedzictwa. I tym samym zakończę te rozważania, czekając na lepsze czasy. Cokolwiek się wydarzy, oby Moc była z nami!

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.