Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Od Ridleya Scotta do Zacka Snydera. Filmy zrehablilitowane w wersji reżyserskiej

Autor: Konrad Stawiński
22 sierpnia 2016

Różnice między kinową wersją filmu, a tą na użytek kina domowego są dziś rzeczą całkiem powszechną. W Ameryce to w końcu producenci, a nie reżyser, mają decydujący głos nad ostatecznym kształtem filmu, który trafi do kinowych sal, a rozwój kina domowego zapewnił miejsce na bardziej elastyczne podejście do oryginalnej wizji filmowców. Zazwyczaj wszystkie wersje specjalne stanowią element marketingowego kuszenia fanów, tym że zobaczą film w wyższej kategorii wiekowej, dłuższy o kilkanaście minut, z wyciętymi scenami z którymś z bohaterów, albo z poprawionymi efektami specjalnymi. Najsłynniejszym praktykowaniem tej metody ostatnimi czasy były wydłużone wersje Władcy Pierścieni oraz Hobbita, Rouge Cut filmu X-Men: Przeszłość, która nadejdzie, czy kontrowersyjne zmiany George’a Lucasa w specjalnych wydaniach Gwiezdnych Wojen. Były jednak przypadki, gdy wersje te nie ograniczały się do zwykłej kosmetyki, a nadawały filmowi nowego, lepszego kształtu. Artykuł przedstawi najważniejsze tytuły, które poniosły klęskę w kinach, a w wersji reżyserskiej zyskały drugie życie.

Historia w większości przypadków jest ta sama. Pierwotna wersja trafia na pokaz testowy, gdzie zostaje źle oceniona przez publiczność. Widząć niezadowalająco wypełnione ankiety do akcji wkracza producent, dystrybutor, wytwórnia ingerując w wizje twórców wprowadza zmiany bez zgody reżysera. W czasie promocji filmu wszyscy robią dobrą minę do złej gry, a do kin wchodzi w najlepszym wypadku kompromisowy produkt. Przy niezadowalających recenzjach film przepada w kinach. Po pewnym czasie wychodzą na jaw kulisy prac nad filmem, a wszyscy pragną zobaczyć wersja reżyserską. Po latach takowa się pojawia się, widzowie i recenzenci rehabilitują dzieło w swoich oczach, film staje się klasykiem, a nawet arcydziełem.

Zobacz również: Sierpniowe premiery DVD i Blu-ray

Najsłynniejszym przykładem filmu, którego wersja kinowa rozczarowuje, a reżyserska wyniosła do panteonu arcydzieł jest przypadek Łowcy androidów (1982 r.) Ridleya Scotta. Żartując można stwierdzić, że filmy brytyjskiego reżysera najlepiej oglądać w domu, gdyż wersje reżyserskie zawsze przewyższają te wyświetlane na srebrnym ekranie. Jest to w końcu nie tylko casus Łowcy Androidów, opisywanej dalej Legendy, ale i chociażby Królestwa niebieskiego czy Prometeusza. Wracając do sedna, z dzisiejszej perspektywy słuszne zdziwienie może wywoływać fakt, iż film, który uznawany jest za najlepszy film science-fiction w historii i stanowi niespożyte źródło inspiracji dla setek filmów mógł być klapą finansową i zebrać mieszane recenzje od ekspertów. Otóż wystarczy pokaz testowy, podczas którego wersja robocza nie przypadnie publice do gustu i brak zaufania producentów do reżysera. Ci zaś pomijając zdanie filmowca nie tylko skracali metraż, reklamowali produkcję jako film akcji i przygodowy, ale i dodali zrozumiały dla wszystkich widzów happy end oraz narrację z offu, które pasowały Łowcy Androidów jak pięść do oka i skutecznie konfudowały recenzentów. Dopiero dzięki odnalezieniu na początku lat dziewiećdziesiątych wersji roboczej filmu pozbawionej narracji z offu i posiadającej scenę rzucającą nowe światło na postać Deckarda wielu znawców filmowych zmieniło swoje opinie o filmie, chociaż to wciąż nie była wersja, nad którą Ridley Scott miał kompletną wolność artystyczną. Tą była dopiero Final Cut z 2007 roku.

Zobacz również: Niezrealizowane zagraniczne produkcje w Polsce

Podobną historią pochwalić się może inny film Brytyjczyka Legenda z 1985 r. Ten film fantasy, który obecnie sam przeszedł do legendy dzięki oryginalnemu klimatowi stworzonego dzięki olbrzymiej scenografii, charakteryzacji oraz fabule będącej sprawnym pastiszem baśni, również nie spodobał się amerykańskim widzom na pokazach testowych. W związku z tym nie tylko w ruch poszły nożyce w pokoju montażystów, którzy skrócili film ze 125 do 89 minut, ale i postanowiono przełożyć amerykańską premierę, aby zastąpić orkiestralną muzykę Jerry’ego Goldsmitha, ta pozostała tylko w europejskiej wersji filmu, popularniejszą elektroniczną autorstwa Tangerine Dream. Dynamiczniejsza wersja zebrała mieszane recenzje, a widzowie pomimo wyżej wymienionych „ratunkowych” działań producentów nie dopisali frekwencyjnie w multipleksach. Zanim ponownie odkryto Legendę minęło wiele lat, a odgrywający główną rolę Tom Cruise zdążył nawet we własnym zakresie wymienić zęby. W 2002 roku wyszła prawie dwugodzinna wersja reżyserska, w której wróciła genialna muzyka Goldsmitha, a krytycy docenili film w oryginalnej odsłonie.

Działania nożyc w rękach producentów doświadczył również James Cameron z tą różnicą, że zmian mógł dokonywać sam. Hollywoodzcy prezesi nie chcieli się zgodzić, aby Otchłań (1989 r.) wypuścić jako prawie trzy godzinny film i reżyser kanadyjskiego pochodzenia musiał okroić film o pół godziny. Po wejściu do kin Otchłań spotkała się z pozytywną reakcją ze strony recenzentów, lecz zawiodła kinowa frekwencja, a co za tym idzie wyniki finansowe, gdyż film zarobił tylko 90 milionów dolarów przy 70 milionach budżetu. Bliska pierwotnej wizji Camerona edycja specjalna wyszła w 1992 roku i zupełnie zmieniła wydźwięk i przesłanie całości. Dłuższa o prawie pół godziny, zawierająca scenę efektownego tsunami i rozpoczynająca się cytatem z Nietzschego („gdy długo patrzysz na otchłań, to otchłań patrzy na ciebie”) wersja reżyserska przeobraziła się z filmu o spotkaniu z kosmitami, w antywojenny i antynuklearny manifest.

Zobacz również: Wiatr ze wschodu. Rosyjskie superprodukcje nadciagają

Problemy z producentami to również domena Sama Peckinpaha. Część argumentów dawał sam Amerykanin swoimi problemami z alkoholem i narkotykami, a w tym konkretnym przypadku, a więc przy pracy nad antywesternem Pat Garett i Billy Kid, również kłopotami ze scenariuszem. Metro-Goldwyn-Mayer po zakończeniu zdjęć odebrało film reżyserowi i w 1973 roku wprowadziło do kin skróconą o 20 minut wersję. Wyparli się jej twórcy, a krytycy z chęcią wytknęli wszystkie błędy. W związku z tym, że kino domowe zaczęło rozwijać się dopiero w latach osiemdziesiątych, na wersję reżyserską należało czekać aż do 1989 roku, a więc 5 lat po śmierci Peckinpaha. Wtedy to Roger Spottiswoode przemontował Pata Garretta i Billy Kida według oryginalnego scenopisu przywracając filmowi status arcydzieła gatunku. A krytycy filmowi w ramach pokuty rozpisywali się nad szkodliwym potraktowaniem przez MGM jednego z najlepszych filmów swojej epoki.

Innej natury były komplikacje z amerykańską kinową wersją Pewnego razu w Ameryce Sergio Leone. Film twórcy Trylogii Dolarowej w wersji festiwalowej i europejskiej trwał 229 minut i zachwycił krytyków, którzy uznali go za jeden z najlepszych obrazów gangsterskich wszechczasów. Okazało się, że aż takiego wrażenia nie zrobił na amerykańskim dystrybutorze The Ladd Company, który bez udziału Leone skrócił film do 139 minut oraz zmienił kolejność scen na chronologiczną. Tą dziwnie skondensowaną wersję krytycy słusznie zmiażdżyli, a widzowie nie chcieli oglądać półproduktu, a swoje działania dystrybutor prawie przypłacił bankructwem.

Zobacz również: Batman v Superman już na na 4K Ultra HD Blu-ray, Blu-ray 3D, Blu-ray i DVD!

Na podobny obrót spraw mają nadzieję również fani kilku tegorocznych premier. Wersja reżyserska to w końcu jeden z najgorętszych tematów 2016 roku, który przytaczany jest przy okazji dwóch superprodukcji superbohaterskich Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, Legion samobójców oraz widowiska fantasy Warcraft: Początek. Ich kinowe wersje zarobiły setki milionów dolarów, lecz produkcje zostały przez zdecydowaną większość krytyków uznane za kiepskie filmy, natomiast opinie widzów były spolaryzowane. W przypadku filmu Zacka Snydera od niedawna w Polsce dostępna jest zapowiadana jeszcze przed kinową premierą wersja Ultimate Cut, a więc metrażowo poszerzona o 30 minut materiału, w przypadku filmu Davida Ayera spekuluje się o powstaniu „Joker Cut”, a Duncan Jones nie traci nadziei na to, że o 40 minut dłuższa wersja Warcrafta kiedyś ujrzy światło dzienne. Jeśli pomyśleliście właśnie, iż tekst powstał niejako ku pokrzepieniu serc fanów DC Extended Universe i Blizzarda, to muszę was rozczarować. Oczywiście dla Warcraft i Legionu samobójców nadzieja się jeszcze tli, a i Batman v Superman w wersji reżyserskiej jest lepszym filmem niż ten, który widzieliśmy w kinach, i śmiało można go nazwać dobrym, lecz nie wybitnym. Dzieje się tak dzięki poprawieniu jakości opowiadania historii, dzięki czemu w pełni oddana zostaje spiskowa układanka Lexa Luthora mająca na celu napuszczenie na siebie Supermana i Batmana. Natomiast jej podstawy dalej mogą wydawać się dosyć naiwne, a dodatkowe sceny nie pogłębiają filmu o nowe warstwy znaczeniowe nadpisując jedynie to co widzieliśmy w kinach, a więc temat współczesnego dziennikarstwa (w odtwórczy sposób) oraz głównie hasłowo potraktowanych amerykańskich lęków utraty demokratycznych checks and balances na rzecz totalitaryzmu, fanatyzmu, kultu jednostki etc. Dlatego też Batman v Superman nie podzieli losu Watchmen. Strażników Snydera, które miało mocne podstawy już w wersji kinowej, a w wersji reżyserskiej i Ultimate jedynie potwierdziło swój status arcydzieła ekranizacji komiksu.

Jak widać los filmu nie kończy się wraz z trafieniem do kin. Niestety z produkcją blockbusterów wiąże się sporo ryzyko, a wymienione powyżej cenzorskie działania producentów w teorii wynikają z dobrych intencji. Jednak w tych konkretnych przypadkach akurat sprawdziło się powiedzenie, że lepsze jest wrogiem dobrego.

Konrad Stawiński

Zastępca Redaktora Naczelnego
Konrad Stawiński

Kontakt: [email protected] Twitter: @KonStar18

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.