Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Jedyny bóg gitary? Mitologia rytmu – historia gry Guitar Hero

Autor: Mikołaj Lipkowski
22 maja 2025
Jedyny bóg gitary? Mitologia rytmu – historia gry Guitar Hero

Gry wideo podobnie jak filmy to również teksty kultury. W zasadzie to łączy ich więcej niż Wam się wydaje. Narracje, fabuła, obsada gwiazdorska czy muzyka. Tym razem nie będzie rozwodzić się dociekliwie na temat każdego czynnika, a skupimy się wyłącznie na tym ostatnim punkcie, na muzyce. A konkretnie na wejściu w rolę muzyka metalowego za sprawą gry Guitar Hero.

Wśród niezliczonych przejawów współczesnej kultury popularnej istnieją zjawiska, które wykraczają poza swoje medium, by stać się zjawiskiem społecznym, wręcz symbolicznym. Guitar Hero nie było jedynie grą – było zjawiskiem, kultem, przeżyciem pokoleniowym. W czasach, gdy popkultura rozciągała się pomiędzy ekranami kinowymi a empetrójkami w kieszeni, oto pojawił się elektroniczny ołtarz, przy którym gracze mogli oddawać hołd bogom rocka i metalu. Nie poprzez słuchanie, lecz przez wcielenie – przez akt rytmicznego transu i iluzję scenicznej chwały.

Narodziny legendy – kiedy rytm staje się przeznaczeniem

W roku 2005, studio Harmonix powołało do życia pierwszą odsłonę Guitar Hero – tytuł, który z pozoru wydawał się skromnym eksperymentem z pogranicza gry muzycznej i symulacji występu scenicznego. Jednakże ten eksperyment stał się kamieniem milowym w historii interaktywnej muzyki. Już pierwsza część zawierała utwory, które stanowiły kamienie węgielne historii metalu i rocka. Ozzy Osbourne, Motörhead, Judas Priest, Black Sabbath – to nie były tylko nazwiska na liście, to byli heroldzi dźwięku, przyzywani przez gracza w jego własnym rytualnym akcie grania. A dla tych, którzy stąpali po lżejszych ścieżkach – David Bowie i Queen – również znalazło się miejsce.

Druga część, niczym kontynuacja biblijnej apokalipsy, przyniosła jeszcze więcej mocy, jeszcze więcej kultu. Alice Cooper, Anthrax, Danzig, Mötley Crüe, Kiss, Guns N’ Roses, Megadeth – gra przestała być zabawą. Stała się szkołą rocka. A gracz? Uczniem, prorokiem i kapłanem jednocześnie.

Triumf herosa – od kultu do religii

Kulminacją była część trzecia – Legends of Rock. Oto moment, gdy Guitar Hero przestaje być grą, a staje się rytuałem, niemal religijnym aktem. Nowy deweloper – Neversoft – tchnął świeżą energię, a postaci takie jak Slash, Tom Morello czy Bret Michaels stali się wcielonymi bóstwami tej mitologii. Gracz mógł zmierzyć się z samym Szatanem w gitarowym pojedynku, wygrywając jego duszę riffami Raining Blood Slayera, The Number of the Beast Iron Maiden czy One Metalliki. Kulminacją była słynna Through the Fire and Flames DragonForce – utwór będący swoistym Mount Everestem każdego adepta plastikowej gitary.

Zmierzch i dekadencja – ostatnie promienie światła

Niestety, jak każda religia, również ta popadła z czasem w kryzys. Kolejne odsłony przynosiły więcej treści, więcej funkcjonalności, ale niekoniecznie więcej ducha. World Tour był szlachetną próbą wprowadzenia całego zespołu do gry – z perkusją i mikrofonem – i dla wielu był ostatnim prawdziwym doświadczeniem Guitar Hero. Dla mnie osobiście – to był czas, kiedy dzięki obecności Toola czy Ozzy'ego Osbourne'a (tak, w tej grze pojawił się sam Ozzy!) odkrywałem nowe przestrzenie dźwięku. Gra stawała się wehikułem edukacyjnym, przewodnikiem po świecie muzyki, do której młody odbiorca nie zawsze miał łatwy dostęp.

Z kolei Guitar Hero 5 próbowało już flirtować z nowoczesnością, balansując pomiędzy klasyką a współczesnością. Iron Maiden i Thin Lizzy owszem, jeszcze się tam pojawiają – ale czuć już wyraźnie zmianę wektora. A Warriors of Rock? Ostatnia iskra – wzniosła, ale gasnąca.

Nowe oblicze – zapomnienie i zdrada?

Guitar Hero Live to próba zmartwychwstania. Próba odważna, technologicznie śmiała – ale artystycznie… problematyczna. Nowa gitara, nowa estetyka, nowy interfejs – i nowa muzyka. Niestety, dla wyznawców klasycznych brzmień była to rewolucja o smaku zdrady. Blink 182, Green Day, Kasabian, Skrillex, Avril Lavigne – to nie są panteony metalu. To zupełnie inna świątynia, inna wiara. Owszem, dla fanów tych wykonawców – gra była interesująca. Dla tych, którzy wychowali się na Symphony of Destruction czy Paranoid – była jak obecny kościół - pusta.

Ołtarze poboczne – spin-offy jako liturgie dźwięku

A jednak w historii Guitar Hero istnieją również boczne ścieżki – spin-offy i edycje dedykowane konkretnym zespołom, które nie tylko nie odstają, ale często muzycznie przewyższają odsłony główne.

Najbardziej doniosłym z nich jest bez wątpienia Guitar Hero: Rocks the 80s – hymn nostalgii i hołd dla złotej ery hairspray rocka i heavy metalu. Anthrax, Judas Priest, Dio, Accept, Twisted Sister, Skid Row, Ratt, Scorpions, Iron Maiden – zestaw, który dla miłośników epoki VHS i neonów był niczym winylowy Graal. Muzycznie ten tytuł stanowił manifest – muzyka miała być głośna, teatralna, ekstrawagancka. I taka była. Każdy numer był tu jak wycięty z kasety magnetofonowej przechowywanej z czcią w szufladzie młodzieńczego buntu.

Osobną kategorię stanowią kompilacje – Greatest Hits, czyli swoista „Biblia” Guitar Hero, zawierająca największye utwory z pierwszych trzech części oraz z Rocks the 80s i części o Aerosmith. 

Były też eksperymenty – Modern Hits z repertuarem bardziej współczesnym, już nie tak porywającym dla miłośników klasyki, ale jednak oferującym interesującą kontrastującą warstwę. Mimo mniej ikonicznego charakteru, spin-off ten prezentował większą muzyczną różnorodność niż np. Guitar Hero Live.

Kult jednostki – zespołowe eposy

Trudno nie wspomnieć o trylogii zespołowej – Guitar Hero: Aerosmith, Metallica, Van Halen. Każda z tych edycji była nie tylko grą, lecz multimedialną biografią. Aerosmith to była swoista trójka w wersji light – z solidnym, choć nieco zbyt niszowym repertuarem i kapelami zaprzyjaźnionymi z zespołem (The Cult, Cheap Trick czy Joan Jett). Metallica zaś – arcydzieło. Zbudowana z miłością, precyzją i czcią, zawierała największe hity grupy oraz kawałki zaprzyjaźnionych zespołów – od Slayera, przez Diamond Head, po Judas Priest. Van Halen również poszło ścieżką ikon – Queen, Alter Bridge, Deep Purple – oraz dźwiękowy rodowód geniuszu Eddiego Van Halena.

King Diamond to appear in Guitar Hero: Metallica | VG247

Czy jeszcze usłyszymy gitarowy lament?

Dziś trudno mówić o powrocie. Plastikowe gitary zbierają kurz, stare konsole powoli stają się eksponatami. A jednak – duch Guitar Hero nie umarł. Żyje w projektach fanowskich jak Clone Hero, tli się w modach, w coverach, w pasji społeczności. Ale powrót prawdziwy – ten przez wielką literę „G” – wymaga odwagi, rozmachu i przede wszystkim: powrotu do muzyki.

Bo Guitar Hero nie było nigdy tylko grą. Było pomnikiem muzyki, hołdem dla gitary jako narzędzia wolności. I dopóki istnieją ci, którzy tęsknią za pierwszym riffem Sweet Child o’ Mine, dopóty iskra płonie.

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Geek i audiofil. Magister z dziennikarstwa. Naczelny fan X-Men i Elizabeth Olsen. Ogląda w kółko Marvela i stare filmy. Do tego dużo marudzi i słucha muzyki z lat 80.

Więcej informacji o
Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.