Jeśli chodzi o oscarowe rozdania, od zawsze największym zainteresowaniem cieszyła się kategoria najlepszy film. A tutaj z wyborami szanownych akademików bywało różnie. Wiele filmów przeszło do kanonu i zostało absolutnymi klasykami kina, w walce o złotą statuetkę przegrywając z dziełami, o których dziś już nikt nie pamięta. Wiadomo, że o gustach się nie dyskutuje, każdy wybór Akademii może kwestionować na swój sposób i dla każdego taki ranking wyglądałby pewnie inaczej. Dziś opowiem więc o sześciu werdyktach w kategorii Najlepszy Film, z którymi, delikatnie mówiąc, się nie do końca zgadzam.
Najnowsza historia w rankingu, rozdanie nagród z 2011, o którym mówiło się jako o pojedynku „Jak Zostać Królem” z „The Social Network” Davida Finchera. Wygrał ten pierwszy film, dodatkowo zgarniając statuetki dla aktora, reżysera, a także za oryginalny scenariusz, co przez bardzo wiele osób zostało uznane za nieporozumienie. Film Toma Hoopera to bardzo przyjemne kino, którego jednak nijak nie można nazwać filmem wybitnym, zasługującym na taki worek wyróżnień. Jednak według mnie to nie Fincher, a Pixar może się czuć tym werdyktem najbardziej rozczarowany i poszkodowany. Najlepsze studio animacji świata stworzyło bowiem wtedy swoje opus magnum, jakim było zamknięcie trylogii „Toy Story” i jeśli kiedykolwiek akademicy byliby na tyle odważni, żeby najważniejszą statuetkę dać animacji, powinni to zrobić właśnie wtedy.
Ręka w górę kto pamięta film „W upalną Noc” Normana Jewisona. Zgaduje że niewielu z was. Jest to opowieść o pewnym detektywie z Filadelfii, który zostaje aresztowany pod zarzutem morderstwa. Warto go obejrzeć z jednego względu, żeby zobaczyć co sprzątnęło sprzed nosa praktycznie wszystkie najważniejsze statuetki dwóm wielkim klasykom kina, „Absolwentowi” Mike’a Nicholsa oraz bodaj najbardziej znanej parze bandytów na świecie, jakimi zostali Clyde Barrow oraz Bonnie Parker. Zarówno oni, jak i Benjamin Braddock z panią Robinson musieli obejść się smakiem. Docieniono jedynie Mike’a Nicholsa za reżyserię.
Teraz czas na opowieść o tym, jak w 1593 roku w Londynie sam William Szekspir się zakochał, a reżyser John Madden ponad 400 lat później postanowił nakręcić o tym film. Romansidło wyszło ładne, miało piękne kostiumy i scenografię, jednak swoją jakością nijak miało się do dwóch najważniejszych filmów wojennych przełomu wieków. Dwaj mistrzowie kina, Steven Spielberg oraz Terrence Malick, postanowili odwiedzić dwa różne fronty drugiej wojny światowej i gdy wydawało się że pomiędzy sobą stoczą pojedynek Oscarowy, opowieść o najsłynniejszym brytyjskim poecie i dramaturgu ich pogodziła. Spielbergowi ostała się jedynie nagroda za reżyserię i w kategoriach technicznych. Malick z siedmiu nominacji nie dostał nic. A w kolejce było przecież jeszcze „Życie jest Piękne” Benigniego.
Przechodzimy do Martina Scorsese, człowieka, którego pewnie bardzo dużo miłośników kina wymieni jako jednego z najlepszych, jeśli nie najlepszego, reżysera w historii kina. Oscara dostał, za „Infiltrację”, którą ja osobiście uwielbiam i wcale nie stawiam jej niżej od największych jego dzieł, jednak wiem, że nie jest to powszechna opinia. Nie zmienia to jednak faktu iż pierwszy Oscar Martina był spóźniony o jakieś 30 lat. Choć „Rocky” filmem bardzo dobrym na pewno jest i swoje zasłużone miejsce w panteonie kina ma, to powiedzcie z ręką na sercu, czy można nazwać go filmem lepszym od „Taksówkarza” ?
Znowu Scorsese, którego do wspomnianego wcześniej roku 2007 można nazwać najbardziej pokrzywdzonym twórcą przez Oscarową Akademię. Jedno z największych dzieł jego i gangsterskiego kina w ogóle ostało się z tylko jedną statuetką, absolutnie zasłużoną, dla genialnego Joe Pesciego. W głównej kategorii jednak przegrało z przyjaźniącym się z Indianami Kevinem Costnerem. Rozumiem, że Akademia lubi takie historie, jednak nienagrodzenie mistrza Martina nawet za reżyserię w narracyjnie jednym z lepszych filmów w historii kina to jednak nieporozumienie. I to bardzo duże.
No i dotarliśmy do finiszu, do werdyktu, z którym nie zgadzam się najbardziej. „Pulp Fiction” do dla mnie jeden z absolutnie najlepszych filmów w historii kina, opus magnum jednego z najważniejszych współczesnych reżyserów. „Skazani na Shawshank” to dramat, który dogłębnie mnie poruszył i nie dał o sobie zapomnieć przez długie miesiące od seansu. A „Forrest Gump” to… dobry film, którego ponad inne wynosi tylko rewelacyjna kreacja Toma Hanksa. To bardzo pozytywny, jednak mający proste i infantylne przesłanie film, który w panteonie kinematografii jest według mnie stawiany dużo wyżej niż powinien. Za żadne skarby nie mogę się więc zgodzić z jednym tylko Oscarem dla „Pulp Fiction” oraz pozostawieniem bez żadnej nagrody „Skazanych…”. Jeszcze jedno: może to i prawda, że w życiu nigdy nie wiesz, na co trafisz, ale to nie sprawia że jest ono jak pudełko czekoladek, bo tam zazwyczaj wystarczy zajrzeć na spód opakowania.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]