Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

#Cannes2017 - dzień 6: Happy End i The Killing of a Sacred Deer

Autor: Radek Folta
22 maja 2017

Szósty dzień na francuskim festiwalu był dniem wagi ciężkiej. Dwóch mistrzów europejskiego kina wystawiło swoją najlepszą artylerię w konkursie głównym. Michael Haneke z szansą na trzecią, rekordową Złotą Palmę, Yorgos Lanthimos - dopiero na pierwszą, już z nagrodą "Un Certain Regard" na koncie. Choć osobiście nie sądzę, by któryś z nich został doceniony przez jury, zwycięzcami bez wątpienia będą widzowie. Dwa doskonałe filmy oglądać można wielokrotnie i zapewne odwiedzą nie jeden festiwal na świecie.

happy end 01

Tylko najwięksi laicy mogli spodziewać się po obrazie zatytułowanym Happy End łatwego i przyjemnego filmu z pozytywnym zakończeniem. Choć Haneke i tak zaskakuje, robiąc najlżejszą produkcję w karierze, która jest swoistym "the best of" tego reżysera. Ale nie łudźmy się - wizja starzejącego się, chorego europejskiego społeczeństwa, opanowanego przez świat ekranów, nie ma w sobie nic pozytywnego. A finałowa scena będzie śmiechem, który ugrzęźnie nam na ustach.

Otwierające sekwencje narzucą ton filmu. Pionowy ekran komórki wyznacza ciasne kadry sceny. Ktoś obserwuje kobietę, która wykonuje wieczorną toaletę. Tekst, który ktoś dopisuje na ekranie doskonale przewiduje każdy jej krok. Potem jest chomik, którego właścicielka postanawia naszpikować tymi samymi lekami antydepresyjnymi, które bierze jej matka. Zwierzę po chwili przestaje reagować na cokolwiek. Kiedy w kolejnym ujęciu kadr ekranu wypełnia w końcu całą ramę, zobaczymy plac budowy. Ale to też nie zwykły punkt widzenia obiektywu - po chwili zauważamy, że to widok z kamery przemysłowej. Nie miną dwie minuty, kiedy jedna ze betonowych ścian powstającej konstrukcji runie, a z nią stojące na obrzeżu przenośne toalety. Głos zza kadru podsumuje to zdarzenie jednym słowem: "Merde".

happy end 02

Obserwatorką zza komórki okaże się dwunastoletnia dziewczynka, Ève (Fantine Harduin), podpatrująca żyjącą na lekach matkę. Funkcjonująca niczym zombie kobieta trafia w końcu do szpitala. Nie ostatni raz, kiedy coś złego, dramatycznego lub brutalnego dzieje się na otaczających bohaterów cyfrowych ekranach. Natomiast katastrofa budowlana ma znaczenie dosłowne i symboliczne. To pierwsze jest odpowiedzialnością rodzinnej spółki Laurent, która powstały bałagan będzie musiała posprzątać, a rannego w wypadku pracownika odpowiednio wynagrodzić. Druga pokazuje kruszące się fundamenty firmy, a także całej Europy. Mimo, iż nie stwierdzono żadnych wad, coś z wykonaniem było nie tak. Rodzina Laurentów, którzy są bohaterami Happy Endu, służy jako świetne pars-pro-toto naszych problemów na starym kontynencie. Wielopokoleniowy klan ma niejeden skrywany sekret, choć pozornie wszystko wygląda normalnie.

Zobacz również: Cannes 2017 - dzień 4: The Square i 120 Beats Per Minute

Ève trafi pod opiekę swojego ojca, który po rozwodzie założył nową rodzinę i kolejny raz został ojcem. Thomas (Mathieu Kassowitz) jest szanowanym lekarzem, który razem z żoną, oraz siostrą Anne (Isabelle Huppert), jej synem Pierrem (Franz Rogowski) i nestorem rodu - osiemdziesięciopięcioletnim Georgem (Jean-Louis Trintignant) - mieszkają w starej, luksusowej willi w Calais. Jak na zamożną burżuazję przystało Laurentowie mają służbę: pochodzące z Maroka małżeństwo, które mieszka tam razem z córką. Ève dość szybko łapie dziwną wieź ze swoim dziadkiem. Mężczyzna intuicyjnie wyczuwa we wnuczce pewną melancholię, smutek i mrok. W tym tandemie łączą się wątki z dwóch filmów reżysera: Białej wstążki i Miłości. Trintignant nie tylko wystąpił w tym drugim tytule (gdzie, nota bene, córkę również grała Huppert) - Georges skrywa sekret z przeszłości, który postanawia wyjawić właśnie dziewczynce. Być może okaże się ona partnerem do wykonania jego planu.

HAPPY END MICHAEL HANEKE

Staruszek wydaje się jedyną osobą, która pragnie jakiejś zmiany, dostrzega kres pewnej epoki. Anne, która zarządza firmą, trzyma ją żelazną ręką, dzięki inwestycją zapewniając stabilność finansową rodzinie na najbliższe lata. Jej syn ma poczucie, że jest przegrany i nie nadaje się do roli, która mogłaby mu przypaść w przyszłości. Od bycia poważnym i rozsądnym woli nadużywanie alkoholu i wygłupy w barze z karaoke. Sekwencja, kiedy tańczy i śpiewa, kończy się żenująco. A kiedy Pierre sam podejmuje decyzje - a dzieję się tak dwukrotnie - za każdym razem czeka go fizyczna kara. Jest jeszcze wątek pisanych przez komunikator internetowy wiadomości. Pełna mrocznych perwersji wymiana zdań między kochankami nie jest przeznaczona dla żadnej innej osoby. Tym bardziej zaszokuje to, w czyje ręce one trafiły.

Ulokowanie akcji w Calais aż prosiło się, by z fali uchodźców z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki, zalewających Europę, uczynić ważny wątek. I Haneke tak robi, ale po swojemu. Niby wspomina o służących Laurentów - Pierre robi scenę w czasie dwóch przyjęć rodzinnych. Raz gdzieś przemykają szybko przez kadr. Ale tak naprawdę są tym elementem "ukrytym" (by odwołać się do innego filmy reżysera), o którym w Europie ciągle nie potrafimy konstruktywnie rozmawiać, ignorując go. Prędzej czy później dojdzie on do głosu.

Oglądanie Happy Endu, złożonego z typowych dla Haneke długich, pięknie skomponowanych ujęć, jest nieustannym oczekiwaniem na to, co zdarzy się za chwilę. Być może satysfakcja nie jest natychmiastowa, bo autor nie gra na emocjach widza tak ostentacyjnie jak choćby Ruben Östlund w The Square, ale opłaca się zainwestować w niego czas. Jest to też film, który przekona najbardziej miłośników reżysera, bo włożył on w tą produkcję najwięcej autotematycznych odwołań. Nie mniej wniosek jest jeden. Happy End trzeba zobaczyć. I dać mu w sobie dojrzeć.

Ocena: 90/100

the killing of a sacred deer 02

Dwa lata temu powstał nieprawdopodobny związek. Grek Yorgos Lanthimos na nowo odkrył Colina Farrella, który potrafił pozbyć się wizerunku ociężałego umysłowo osiłka grającego w miernych produkcjach. Lobster wyszedł tak dobrze, że panowie spotkali się ponownie. The Killing of a Sacred Deer bez roli irlandzkiego aktora wiele by stracił. Jego bohater jest centralną postacią opowieści, której tytuł jest tylko metaforą. W czasie kręcenia filmu nie skrzywdzono żadnego jelenia.

Obraz reżysera Kła jest skonstruowany trochę jak opera z elementami narracyjnymi antycznej tragedii, trochę jak ponadczasowa przypowieść. A tak naprawdę to nietypowy horror, który nie pozwala ochłonąć. Otwiera go muzyczna uwertura, zamyka - coda. Postacie wypowiadają swoje kwestie w dość sztywny i pozbawiony większej ekspresji sposób. Ten element, który Lanthimos przeniósł żywcem ze swoich wczesnych filmów, daje niezwykły efekt. Choć na początku wydaje się, że tylko Steven (Farrell) ma coś nie tak z psychiką, okaże się szybko, że każda z postaci dzieli z nim tą samą przypadłość. Więc trudno powiedzieć, kto naprawdę brzmi na niezrównoważonego, a kto na normalnego: prawdziwe treści ukryte są gdzieś między słowami. A teksty w stylu "nasza córka wczoraj dostała pierwszego okresu", "pokaż ile masz włosów pod pachami" wypowiadane jak najbardziej poważne wywołują salwy śmiechu.

Zobacz również: Sto lat samotności - recenzja filmu Lobster

Akcja skupia się wokół rodziny Stevena, kardiochirurga, męża Anna (Kidman), ojca dwójki dzieci: czternastoletniej Kim (Raffey Cassidy) i dwunastoletniego Boba (Sunny Suljic). Poza wspomnianymi, czasami niekonwencjonalnymi wymianami zdań, jest to raczej normalna, dobrze sytuowana rodzina. Steven jednak wiele czasu spędza z szesnastoletnim Martinem (Barry Keoghan), któremu poświęca dużo uwagi, a nawet kupuje drogie prezenty. Stopniowo wyjaśnia się, że jest on synem pacjenta, który kilka lat temu zmarł Stevenowi na stole operacyjnym. Chirurg czuje, że musi otoczyć nastolatka opieką. Do tego stopnia, że zaprasza go w końcu do domu, by przedstawić swojej rodzinie. Pełne kurtuazji i miłych wymian zdań spotkanie idzie tak dobrze, że chłopak zaprzyjaźnia się z dziećmi Stevena, a szczególnie z Kim. Jego obecność staje się jednak coraz bardziej nieprzewidywalna i zaczyna mocno ingerować w prywatność rodziny lekarza. Po kilku zignorowanych spotkaniach (oraz nieudanej próbie umówienia go na randkę z mamą) Martin grozi Stevowi, że pora wyrównać rachunki. Bob traci władanie w nogach, przestaje jeść. Lekarze są bezradni, nie mogą znaleźć przyczyny stanu jego zdrowia. Z odpowiedzą przychodzi nastolatek - cała rodzina lekarza umrze, jeżeli nie poświęci on jednej nich, by zrównoważyć szkodę, jaką wyrządził jego ojcu. Starotestamentowa zasada "oko za oko" dyktuje warunki zależności pomiędzy nimi.

THE KILLING OF A SACRED DEER YORGOS LANTHIMOS

The Killing of a Sacred Deer jest artystyczną wariacją na horror, więc brak tu elementów gore, wyskoków, potworów czy zombie. Tu strach wynika z niewiadomego, z nieopisanego, z czegoś, czego nie można wytłumaczyć przy pomocy najnowocześniejszych narzędzi badawczych. Muzyka konsekwentnie buduje klimat, zwiastując coś niedobrego w spotkaniach Steve'a z Martinem. Jej industrialny charakter sprawia, że ciarki chodzą po plecach. Jak przystało na dobry dreszczowiec, nigdy nie wiadomo, gdzie zaprowadzi nas akcja filmu. Ta niepewność sprawia, że w kinie siedzimy jak na szpilkach.

Yorgos Lanthimos nie był by sobą, gdyby w jego produkcji zabrakło fantastycznych, wycyzelowanych zdjęć z kamery, która prawie bezustannie wykonuje delikatny najazd lub odjazd, oraz oczywiście absurdalnego humoru. Mimo, iż śmiech na sali zdarzało się słyszeć dość często, zakończenie wywołało jęk przerażonej widowni. O to chyba chodziło.

Ocena: 87/100

Ilustracja wprowadzenie: materiały prasowe

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.