Karuzela filmowa w Berlinie rozpoczęła się na dobre. Zaczął się entliczek-pętliczek z tym, na jaki film się trafi, walka ze zmęczeniem i próby odpowiedniego zagospodarowania dnia. Doświadczenie pokazuje, że kierowanie się znanymi nazwiskami w obsadzie nie raz prowadzi na manowce. Na szczęście w tym filmowym pudełku czekoladek, trafiają się też prawdziwe rarytasy.
Zobacz również: Wyspa psów - recenzja filmu Wesa Andersona otwierąjacego festiwal Berlinale 2018
Konkurs główny
Las herederas (The Heiresses)
reż. Marcelo Martinessi (Paragwaj / Urugwaj / Niemcy / Brazylia / Norwegia / Francja)
Typowy festiwalowy slow-burner - mała historia rozgrywająca się wśród niepozornych bohaterów, gdzie nie padają wielkie słowa, ale finał zostawia nas siedzących z rozdziawionymi buziami. Historia partnerek w starszym wieku, w których życiu zachodzi niespodziewana zmiana. Ponieważ mają kłopoty finansowe, ich elegancki dom odwiedzają kolejni potencjalni nabywcy szkła czy mebli. Kiedy ekstrawertyczna Chiquita trafia do więzienia po tym, jak nie udaje jej się spłacić zaciągniętego długu, schowana w tle, spokojna Chela stopniowo zaczyna odżywać. Jeździ starym Mercedesem, wożąc koleżanki na spotkania socjalne i pomagając im załatwiać drobne sprawy. Zafascynowana córką jednej z nich, wyzwoloną kobietą w burzliwym związku, budzi w sobie nowe pokłady namiętności.
Poza uważną obserwacją bohaterek, reżyser z ciekawością przygląda się też dość specyficznej społeczności bogatych, starzejących się pań, zupełnie oderwanych od codziennych problemów. Na drugim biegunie znajduje się więzienie, w którym przebywa Chiquita - tam trafiają ludzie z zupełnie innych klas społecznych i warunki życia są zupełnie inne.
W Las herederas ważniejsze od wypowiedzianych słów są obserwacje zachowań i zmian w postępowaniu postaci. Martinessi zaufał swoim aktorkom i otrzymał bardzo przekonujące wyniki.
Ocena: 60/100
Poza konkursem
Black 47
reż. Lance Daly (Irlandia / Luxemburg)
Rok 1847 w Irlandii. Kraj cierpi pod brutalnym panowaniem Brytyjczyków, na wsiach szaleje Wielki głód i choroby. Śmierć to chleb codzienny - ludzie umierają z braku pożywienia, zakażeń, zimna i zabijani przez wojska okupantów. Martin Feeney (James Frecheville) po dezercji z armii wraca w rodzinne strony, by dowiedzieć się, że jego matka i brat nie żyją, a dom jest chlewem dla świń. Mężczyzna chce zabrać swoją bratową i jej dzieci ze sobą do Ameryki, by doświadczyć lepszego życia. Zanim mu się to uda, wplącze się w poważne kłopoty. Po tym, jak sprzeciwi się władzom i zabije kilku policjantów, stanie się poszukiwanym przez brytyjskie władze. Do pojmania go zostanie wysłany jego były kolega z wojska, a teraz zniesławiony inspektor pracujący dla anglików - Hannah (Hugo Weaving).
https://www.youtube.com/watch?v=UYmGLSV5nP4
Mroczny i brutalny Black 47 ma w sobie więcej z anty-westernu, niż z filmu kostiumowego. Rozgrzana pustynia zamieniona jest tylko na wyjałowiałą, zimną, irlandzką ziemię. Detale, krajobrazy i świetne posługiwanie się światłem budują atmosferę obrazu. Z ekranu czuć chłód, błoto i brud wciskają się w każdy zakamarek naszych ubrań. Daly bohaterem swojej opowieści uczynił byłego żołnierza, biegłego w swoim fachu, który potrafi walczyć wręcz, strzelać i posługiwać się niemałym obrzynem. Sceny akcji działają równie mocno, co napięcie serwowane przez fabułę oraz zwroty akcji. Odbiorowi pomaga poczucie walki o słuszną sprawę - skazany na porażkę uciemiężony naród może pomarzyć o chwilowej wolności i odpłacie za kolonialny ucisk i wyzysk.
Ocena: 70/100
Berlinale Special
Bookshop
reż. Isabel Coixet (Hiszpania / Wielka Brytania / Niemcy)
Rzadko kiedy filmy pokazywane podczas festiwali filmowych potrafią mnie tak zirytować. Mogę przesiedzieć bez problemu cztery godziny na czarno-białym obrazie z Filipin, natomiast europejska produkcja z dobrą obsadą wywołuje u mnie dreszcze. Bookshop ma wszystko, co mnie w kinie denerwuje - pretensjonalnych bohaterów, marne aktorstwo, drętwe dialogi i niepotrzebny komentarz zza kadru. Historia młodej kobiety (Emily Mortimer), która decyduje się otworzyć księgarnię w małej, nadmorskiej miejscowości w południowej Anglii, ma także skostniałą formę, co jest gwoździem do trumny. Florence Green chce prowadzić księgarnię z pasji, wbrew braku poparcia lokalnych mieszkańców czy niezbędnych finansów. Wszyscy przeciwnicy jej projektu przedstawieni są jako źli, podstępni ludzie, którym nie zależy na ideałach, tylko na pieniądzach i upokarzaniu innych.
Isabel Coixet nie czuje ani realiów brytyjskich, a z konwencji dramatu niezamierzenie uczyniła pastisz. Ta oparta na banalnych przeciwieństwach batalia z podtekstem politycznym jest zwyczajną nudą, którą należy omijać z daleka. W jaki sposób Bookshop otrzymał trzy nagrody Goi w Hiszpanii, nie jestem w stanie zrozumieć.
Ocena: 30/100
Forum
Wieża. Jasny dzień
reż Jagoda Szelc (Polska)
Złote Lwy za Najlepszy debiut i Najlepszy scenariusz na festiwalu filmowym w Gdyni. Zachwyt krytyków, świetne recenzje i pozytywna reakcja publiczności. Nic dziwnego, że pierwsza pełnometrażowa produkcja Jagody Szelc trafiła do oficjalnej selekcji Berlinale w sekcji Forum. Niepokojący, konsekwentnie zbudowany film, przywodzi na myśl najlepszych twórców światowego kina, będąc przy tym dziełem oryginalnym i prowokującym dyskusje.
Zaczyna się niczym u Hanekego w Funny Games - kamera z lotu ptaka śledzi jadący drogą samochód, a temu widokowi towarzyszą niepokojące, industrialne pogłosy, niczym z zepsutego tranzystora. Stworzone tym prostym sposobem poczucie czającego się niebezpieczeństwa nie opuści nas do końca. Nawet gdy zajrzymy już do wnętrza pojazdu. Andrzej i Anna skupieni są na kierowaniu pojazdu, a na tylnym siedzeniu, stłoczona pomiędzy dwójkę dzieci jest Kaja (Małgorzata Szczerbowska). Samochód zmierzają do domu na odludzi gdzieś w Kotlinie Kłodzkiej, w której mieszka młodsza siostra Andrzeja i Kaji - Mula (Anna Krotoska) z mężem Michałem (Rafał Cieluch). Okazją do odwiedzin jest uroczystość Komunii Świętej ich córki - Niny. Dość szybko dowiadujemy się, że to Kaja jest biologiczną matką dziewczynki, ale po jej zniknięciu sześć lat temu Mula zaopiekowała się dziewczynką, która nic nie wie o swojej prawdziwej rodzicielce.
Napięcie wiszące w powietrzu między domownikami można kroić nożem. Mula boi się, że Kaja wróciła, by odebrać jej córkę. W dodatku chorująca na demencję matka kobiet, która również jest pod opieką najmłodszej siostry, najpierw jest w kompletnym letargu, by kolejnego dnia dojść do siebie i funkcjonować jak gdyby niby nic.
https://www.youtube.com/watch?v=uDv8UcKOgCc
Kamera, z zacięciem dokumentalizmu, obserwuje codzienne zachowania domowników i gości, zabawy, wspólne posiłki, przygotowania do Komunii w małym kościele... Gdzieniegdzie w tym realistycznym portrecie pojawiają się rysy, zaburzenia - będzie to dźwięk, oniryczna sekwencja trwająca kilka sekund, dziwne zachowanie jednej z postaci. Trochę tak, jakby władanie nad obrazem przejął David Lynch, dokładając szczyptę szaleństwa do pozornie jasnej historii. Bo Wieża. Jasny dzień to film nie do końca oczywisty, zbaczający w dość niekonwencjonalne terytorium poprzez nienachalny symbolizm i metafizykę. Przemyślany od początku do końca i konsekwentny, pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Nie jest to obraz łatwy w odbiorze, momentami celowo irytujący. Kolejny świetny polski debiut pozwalający z nadzieją patrzeć na przyszłość rodzimej kinematografii.
Ocena: 85/100
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".