Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Berlinale 2018, dzień 5: Don't Worry, He Won't Get Far On Foot i Season of the Devil

Autor: Radek Folta
20 lutego 2018

W Berlinie znów zrobiło się gorąco - i to nie od temperatury, która znajduje się w okolicach zera, ale od filmów. Oczekiwany po premierze w Sundace najnowsza produkcja spod ręki Gusa Van Santa nie tylko wyostrzyła apetyty na dobre kino, ale je zaspokoiła. Miłośnicy "powolnego kina" mięli również swoje cztery godziny, żeby zatopić się w filipińskiej dżungli.

Konkurs główny

dont worry van sant

Don't Worry, He Won't Get Far On Foot

reż. Gus Van Sant (USA)

Powstanie tego filmu Van Sant rozważał od kilku dobrych lat. Jeszcze za życia głównej postaci, o której opowiada film, w Johna Callahana miał się wcielić Robin Williams. Dziś zarówno Williamsa, jak i Callahana nie ma wśród nas, ale idea stworzenie obrazu pozostała. Bez podchodzenia do tematu na kolanach, sileniu się na utylitarne historie - bo bohater tak naprawdę nic rewolucyjnego nie wymyślił ani nie zrobił - twórca Buntownika z wyboru zrobił jeden z najlepszych swoich filmów w ostatnich latach. Nie oszukujmy się - ogromna w tym zasługa Joaquina Phoenixa, który bezbłędnie wykreował na ekranie głównego protagonistę.

Dotkniętego porażeniem czterokończynowym alkoholika - Johna - poznajemy, gdy spotyka się z grupą podobnych mu osób leczących się z uzależnienia. Rozpoczyna opowiadać swoją historię, którą jak widzimy ze zlepku scen na początku, opowiada nie jednemu audytorium. Teraz my, widzowie, jesteśmy kolejnymi odbiorcami. Na początek rzuca dowcip, że wie o swojej matce trzy rzeczy - i dodaje, że jest jeszcze czwarta: fakt, że go porzuciła. Ten żart powraca przez cały film jak bumerang, a im głębiej wchodzimy w historię, tym bardziej gorzki i smutne staje się jego znaczenie. Callahan przechodzi przez odwyk, a jego sponsorem jest Donny (Jonah Hill), bogaty luzak, opiekujący się kilkoma podobnymi jak on "prosiaczkami", jak pieszczotliwie nazywa swoich protegowanych. Każdy z nich przechodzi przez 12 kroków alkoholika i także John stopniowo będzie podążał tą drogą.

dont worry 02

Van Sant jest zbyt doświadczonym reżyserem, by pozwolić materiałowi przejąć nad nim kontrolę. To on narzuca rytm i tempo opowieści, swobodnie skacząc między różnymi etapami życia Callahana - to, w jakim miejscu linii czasowej jesteśmy wiemy po tym, czy John pije, czy jeździ na wózku czy nie, oraz jaką fryzurę i okulary nosi. Cofamy się zatem do dnia tuż przed wypadkiem, widzimy bohatera biegnącego do sklepu z alkoholem, zanim trucizna z poprzedniej nocy przestanie działać. Jesteśmy potem na imprezie, gdzie poznaje Dextera (Jack Black), z którym wyruszają w tango, które kończy się dla będącego pasażerem samochodu Johna tragicznie. Widzimy, jak poznaje Annu (Rooney Mara), szwedzką opiekunkę, z którą drogi zejdą się jeszcze nie raz. Widzimy brak kontroli nad alkoholem, zrażanie do siebie kolejnych ludzi, aż do momentu, gdy trafi pod skrzydła Donny'ego. Film pokazuje stopniową metamorfozę człowieka uzależnionego od alkoholu w uznanego rysownika, którego komiczne ilustracje publikować zaczęły największe gazety na całym świecie. Po odstawieniu wódy jedno stało się jeszcze bardziej wyraźne - John nigdy nie stracił ostrego spojrzenia na rzeczywistość, czarnego humoru, z którego tak bardzo słynęły jego rysunki, przysparzając mu tylu wielbicieli, co przeciwników. Niecodziennie bowiem do gazet trafiały zabawne komentarze dotyczące osób niepełnosprawnych, upośledzonych ruchowo, homoseksualistów czy o podtekście religijnym. Oglądanie niektórych prac Callahana na ekranie, które ożywają trochę w stylu reklam Red Bulla, pokazuje jak ostre i precyzyjne spojrzenie na świat miał ich autor.

Zobacz również: Nigdy cię tu nie było - Joaquin Phoenix w zwiastunie brutalnego thrillera od Amazona

Łatwo w podobnych historiach używać szantażu emocjonalnego i sentymentalizmu. Nic z takich rzeczy nie dzieje się w tym przypadku. Główny bohater ciężko pracuje na swoje kolejne kroki w programie, ale też musi przekonać nas - widzów, byśmy go choć trochę polubili. John to jednak facet o trudnym charakterze. Don't Worry, He Won't Get Far On Foot jest wyważoną i niezwykle emocjonalnie angażującą historią, w której aktorstwo odgrywa równie ważną rolę co przemyślany sposób jej opowiadania. Johan Hill łączy chłopięcą naiwność i energię z mroczną melancholią. Jack Black ma tylko dwie sceny, ale jego obecność jest więcej niż symboliczna. Natomiast Phoenix daje kolejny popis ekranowego rzemiosła, z łatwością łącząc fizyczne ograniczenia jego postaci z szaloną osobowością. Nie było w tym roku w konkursie tak podnoszącego na duchu, lekkiego i jednocześnie wyśmienicie opowiedzianego filmu.

Ocena: 85/100

season of the devil 01 

Ang Panahon ng Halimaw (Season of the Devil)

reż. Lav Diaz (Filipiny)

Mistrz slow cinema powraca po dwóch latach do Berlina z czterogodzinnym anty-musicalem odwołującym się tym razem wprost do mrocznej historii swojego narodu. Ten czarno-biały film, w którym postacie śpiewają do siebie a capella początkowo może zirytować nawet największych zwolenników "La Lav Diaza". Po bliższym przyjrzeniu się Season of the Devil łatwo zauważyć niezwykłą konsekwencję, z jaką twórca podchodzi do tematu.

Jak zwykle u Diaza na ekranie nie uświadczymy gwiazd. Mało znani aktorzy i naturszczycy - z różnym skutkiem - robią co mogą, śpiewając swoje kwestie. Mowa jest o roku 1979, gdy parlament Filipin pozwolił na tworzenie paramilitarnych, prawicowych bojówek, które miały pomóc wyplewić komunistyczne organizacje z życia społecznego. Zaowocowało to trwającym latami terrorem, morderstwami bez podstaw i ginięciem niewinnych ludzi. Na ekranie śledzimy m.in. zagubionego poetę, którego żona angażuje się w pomoc lekarską dla najuboższych, starszą szaloną kobietę, która utraciła męża i syna, dwóch militarnych przywódców, panujących kierowanie masami i karmienie ich propagandą. Piosenki momentami niezwykle naiwne, czasem źle zaśpiewane, obnażają aktorskie braki. Fantastyczne zdjęcia, doskonale skomponowane kadry równoważą walory artystyczne. Jednak w zamierzeniu Season of the Devil nigdy nie miał był lekkim i przyjemnym filmem. Nie ma w nim miejsca na happy end, przemoc wybucha w najmniej spodziewanym momencie, zostawiając nas z obrazem desperacji i rozpaczy.

Ocena: 60/100

Zobacz również: Berlinale 2018, dzień 4: Toppen av ingenting, Utoya 22. juli, 7 days in Entebbe

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.