Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

#Cannes2016 dzień 10: The Last Face i Gimme Danger

Autor: Radek Folta
20 maja 2016

Nie było w tym roku w Cannes filmu, który bardziej zasłużyłby na wygwizdanie niż The Last Face Seana Penna. Uznany aktor i całkiem zręczny reżyser (niezapomniane Wszystko za życie) zapatrzył się zbyt w Angelinę Jolie i Terrenca Malicka oraz nasłuchał Bono ciągle trąbiącego o Afryce. Ten miks zaowocował tworem koślawym wizualnie i fałszywym tematycznie, do którego obejrzenia jeszcze raz nie zmuszono by mnie nawet pod lufą karabinu.

KONKURS GŁÓWNY

Charlize Theron i Javier Bardem w filmie The Last Face, reż. Sean Penn

The Last Face

reż. Sean Penn

Kiedy projekcja filmu rozpoczyna się od gromkiego wybuchu śmiechu, zanim zostanie zaprezentowana pierwsza scena, nie wróży to najlepiej. Pretensjonalne wprowadzenie do tej historii miłosnej dziejącej się w targanej wewnętrznymi konfliktami Afryce, wśród pracowników organizacji humanitarnych, nie było najgorszym elementem produkcji. Od pierwszych scen, przez piętrzące się kiczowate momenty, na które sala reagowała głośnym rechotem, po finał, na którym dziennikarze nagrodzili film Seana Penna buczeniem, wiedzieliśmy, że oto obejrzeliśmy najgorszy tytuł festiwalu w Cannes. Duchy z Personal Shopper i kanibale z The Neon Demon poszły w niepamięć – ignorancja i toporność Hollywood okazała się gorsza od artystycznych wizji europejskich twórców.

„Jak zostawić po sobie ślad? Jak ocalić świat?” - pyta retorycznie Wren Petersen (Charlize Theron), córka założyciela organizacji pozarządowej, wzorowanej na Lekarzach bez granic, która próbuje podążać śladami ojca. Wykłady, spotkania z urzędnikami, konferencje – wydaje się, że ciężka praca kobiety nie robi takiej różnicy, jak powinna – konflikty trwają dalej, niewinni ludzie giną. Dopiero kiedy podczas jednego z wyjazdów przyjdzie jej zakasać rękawy, czyli robić użytek ze swojego wykształcenia i zacznie pracować jako lekarka, poczuje różnicę. W dodatku pozna przystojnego Hiszpana, doktora Miguela Leona (Javier Bardem), z którym rozpocznie namiętny romans.

Rozumiem doskonale, dlaczego Sean Penn chciał zrobić taki film. Wrażliwy na społeczne skutki konfliktów zbrojnych w Afryce, nieobojętny na starania pozarządowych organizacji, niosących pomoc w tym regionie, postanowił poruszyć serca widzów. A co lepiej przemawia do tłumu, jeżeli nie historia miłosna. Było już Pożegnanie z Afryką, więc chyba wymarzył sobie coś w ten deseń. Jako że pracował z Terrencem Malickiem (w Drzewie życia), wiedział też, jak film ma wyglądać. I co mu z tego wyszło? Mały koszmar, w którym nic nie wydaje się być na właściwym miejscu: ton opowieści kładzie nacisk na niewłaściwe punkty, aktorzy grają karykatury samych siebie, zdjęcia sprawiają wrażenie taniego teledysku, a Afryka staje się tylko tłem dla melodramatycznej opowiastki. Jest to niestety typowy przykład tego, jak Hollywood postrzega świat, który istnieje poza ich podwórkiem. Skoro jest wojna, muszą być strzały, wybuchy i krwawiące dzieci, które nie zawsze można uratować. Skoro jest romans, musi być cierpienie, nieznośne szeptanie pod nosem (rozmowy Wren i Miguela są trudno słyszalne), pasja, namiętność i zdrada. Może gdyby Penn zawierzył odrobinę aktorom i widowni, pozbywając się nieznośnych monologów zza kadru, które wszystko wyjaśniają, byłby to lepszy film. A tak jest kawa na ławę, bez owijania w bawełnę, ale też bez większej logiki.

Zobacz również: Fast 8 - pierwsze oficjalne zdjęcie! Oto Charlize Theron jako Cipher!

Najbardziej pretensjonalna jednak jest strona wizualna: długie ujęcia w zwolnionym tempie, zainspirowane Malickiem zbliżenia natury, obraz z dużą głębią ostrości i rozmytymi obrzeżami, niczym z darmowego filtru na Instagramie. Czasem mamy wrażenie obcowania z teledyskiem z lat 90., który ma zaapelować do naszych kieszeni o wsparcie dla głodnych dzieci. Jest w tym uładzonym, reklamowym sposobie kręcenia coś amoralnego, nieznośnie protekcjonalnego. Nie znaczy to, że Penn nie umie pokazywać dramatu ludzi w Afryce. Krwawe ujęcia scen operacji, cesarka w środku dżungli – efekty brutalnych konfliktów w Sierra Leone czy Liberii są naprawdę przerażające. Tylko wygląda na dołożony z zupełnie innego filmu.

Pochodząca z RPA Theron mówi z ciężkim akcentem południowoafrykańskim, jak to zachodni świat nie potrafi zareagować na krzywdy dziejące się na kontynencie. W usta Bardema Penn włożył dramatyczne wyznanie, że Afrykańczycy zasługują na to, by przetrwać. Silące się na mądrości rodem z prozy Paolo Coelho trudno traktować poważnie, a taki chyba miał być zamysł tego filmu. Drugi plan składa się również z białych aktorów (Jean Reno jako doktor Love, Adèle Exarchopoulos jao była kochanka Miguela), którzy nie ma nic sensownego do powiedzenia. Bez żadnej afrykańskiej postaci, a konfliktem jako tłem, zamieszenia twórców wybrzmiewają fałszywie. Obawiam się, że The Last Face spotka marny lost podobnych produkcji innej aktywistki z Hollywood – Angeliny Jolie. Zamiast oczekiwanego szerokiego rozgłosu zostanie filmem, którego nikt nie chce oglądać.

Ocena Movies Room: 10/100

KINO O PÓŁNOCY (poza konkursem)

Iggy Pop and the Stooges - cadre z filmu gimme danger

Gimme Danger

reż. Jim Jarmush

Kultowy reżyser opowiadający historię kultowej grupy rockowej – brzmi jak materiał na świetny, nieprzeciętny film dokumentalny. Spotkanie z Iggym Popem oraz pozostałymi członkami The Stooges mogło być pretekstem do zupełnie niebanalnego spojrzenia na ten niepokorny zespół, którego wpływy widoczne są do dziś. Niestety, Jarmush zadowolił się dość sztampowym podejściem do tematu – ale jako wielki fan ma do tego prawo.

Film zaczyna się od końca Iggy Pop and the Stooges – rok 1973, po sześciu latach życia w trasie i trzech płytach czuć wypalenie materiału. Zarówno muzycy mają gdzieś występy (często spóźniają się, albo w ogóle nie pojawiają się w salach koncerowych), jak i publika ma dość tej ekscentrycznej grupy – latające butelki w stronę lidera stały się normą. Zawieszenie działalności było naturalnym krokiem w historii zespołu. Tutaj reżyser cofa nas do samego początku. Iggy na luzie opowiada o swoim dzieciństwie, inspiracjach pozamuzycznych oraz pierwszych krokach w różnych kapelach. Dla fanów zespołu nie będzie to nic nowego, film raczej skierowany jest do widowni, która może odkryć muzykę grupy po latach i został nakręcony głównie dlatego, że zespół nie doczekała się oficjalnego filmu dokumentalnego. Mamy nie tylko stare zdjęcia, fragmenty nagrań koncertowych z różnych etapów istnienia, ale samych muzyków opowiadających o swojej karierze. Część z materiałów, podobnie jak w dokumencie o Nirvanie, zilustrowana została specjalnie stworzonymi animacjami. Nie jest ich zbyt dużo, ale też nie mamy nigdy poczucia, że oglądamy coś nowego.

Gdyby pod tym dokumentem podpisał się inny reżyser niż Jarmush, najpewniej film spotkał by się z mniejszym zainteresowaniem. Pokazywany jako jeden z dwóch tytułów tego twórcy podczas tegorocznego Cannes, był okazją do ugotowania dwóch pieczeni na jednym ogniu i dodatkowej promocji. A dla Iggy Popa – założeniem smokingu i wyjściu na czerwony dywan chyba pierwszy raz w życiu. Ale muzyk i tak nie silił się z założeniem pod niego koszuli.

Ocena Movies Room: 60/100

Zobacz również: #Cannes2016 dzień 6: Paterson Loving

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.