Pedro Almodóvar jest na tyle stałym bywalcem festiwalu w Cannes, że trudno wyobrazić sobie, że jego nowy film nie zawitałby na Lazurowym Wybrzeżu. Naznaczona mocniejszymi niż zwykle motywami autobiograficznymi produkcja ma jakość wizualną nie do podrobienia przez żadnego twórcę. Ale tego samego dnia Jessice Hausner udało się to tego ideału zbliżyć. Jej dzieło to okraszony autorskim piętnem dreszczowiec, którego kolorystyka kadrów przypomina dzieła Hiszpana.
Ból i blask
reż. Pedro Almodóvar (Hiszpania)
Nawet najwięksi buntownicy z wiekiem łagodnieją. Hiszpański reżyser jest tego doskonałym przykładem. W swoim najnowszym filmie, który miał premierę w ojczyźnie twórcy już w marcu, Almodóvar bardziej niż kiedykolwiek wcześniej uchyla kurtynę, odsłaniając kulisy własnej osobowości.
Ból i blask to najbardziej osobisty, niemal autobiograficzny obraz autora
Volver.
Salvador (Antonio Banderas) to cierpiący na blokadę twórczą reżyser, którego arcydzieło sprzed trzydziestu lat właśnie doczekało się reedycji. Od lat artysta boryka się bólami pleców, migrenami, dzwonieniem w uszach, cierpi na ataki paniki. Zbiegi okoliczności sprawiają, że postacie z jego przeszłości zaczynają powracać do jego życia, dając mu szansę na domknięcie pewnych ciągle niedopisanych rozdziałów. Pierwszy z nich to Alberto (Asier Etxeandia), aktor, z którym zrealizował wspomniany wcześniej film. Od czasu premiery mężczyźni nie rozmawiali ze sobą, poróżnieni efektem końcowym wizji artystycznej. Salvo, z pomocą byłej aktorki, odnajduje jego adres i odwiedza go w domu. Po wstępnych nieufnościach byli współpracownicy zdają się zakopać wojenny topór, paląc heroinę, od której uzależniony jest Alberto.
Kadr z filmu Ból i blask / fot. materiały prasowe
Narracja w wydaniu Almodóvara nie jest nigdy linią prostą. Praktycznie od początku wprowadza wspomnienia i dygresje do opowiadanej historii. Czasem wywoływane są one przez jakiś bodziec, jak zapach, fakturę wody czy zażyty narkotyk. Czasem istnieją na zasadzie snów i marzeń. Innym razem, zadają się płynąć zupełnie swoim własnym życiem. Jakby tego było mało, reżyser dodaje historię w historii. Od lat pracuje nad niedokończoną sztuką o uzależnieniu, napisanej pod wpływem relacji z pewnym mężczyzną, który również zażywał heroinę. Dając szansę Alberto, by zagrał w tym monodramacie, wywołuje kolejnego ducha z przeszłości - owego partnera, który zdaje się przypadkiem właśnie przebywać w Madrycie.
https://www.youtube.com/watch?v=rQaycqyjLFw
Lwia część rewidowanej historii w
Bólu i blasku dotyczy jednak dzieciństwa bohatera oraz niezwykłej pozycji matki (granej przez Penélope Cruz). Poruszone zostaną motywy katolickiego wychowania, śpiewania w chórze, braku szerszej wiedzy do momentu, aż nie został reżyserem i nie poznał świata oraz słabostek własnej biologii osobiście. Twórca odsłania przed nami także intymną scenę narodzin fascynacji męskim ciałem. Prześladować go będzie również ostatnia wola matki (w roli starszej kobiety wystąpiła Julieta Serrano). Ona zresztą również prosi go, by nie pytał ją o przeszłość, bo nie chce być przedmiotem jego filmu (co Almodóvar zresztą już zrobił we
Wszystko o mojej matce).
Kadr z filmu Ból i blask / fot. materiały prasowe
Mieszanka wielu wątków i motywów oraz niemalże sentymentalny ton w rękach mniej sprawnego twórcy byłaby chaotyczna, pretensjonalna i ckliwa. Reżyser wie jak sprawnie pociągać za sznurki, jak tworzyć atmosferę i budować zainteresowanie. Jest kilka genialnych żartów, jak choćby scena Q&A, w której naćpany reżyser z aktorem odpowiadają na pytania widowni przez telefon. Poruszany jest motyw uzależnienia od narkotyków, ale nigdy nie ma niepotrzebnego pouczania i moralizatorstwa. W fabule
Bólu i blasku nie ma prawie miejsca na szalone zwroty akcji, ale od ekranu przez większość czasu nie można oderwać wzroku. Zasługa w tym oczywiście wspaniałych dekoracji i nasyconych brawami kadrów spod ręki José Luisa Alcaine. Aranżacje wnętrz z tego filmu, które oparte są na prawdziwym mieszkaniu reżysera, mogłyby spokojnie trafić do kolorowego magazynu. Obrazowi towarzyszy wspaniała ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Alberto Iglesiasa.
Pedro zawierzył najważniejszą rolę swojemu przyjacielowi, którego karierę pomógł zresztą zapoczątkować. Banderas dokonuje niemalże niemożliwego: staje się Almodóvarem, wyglądając niemalże jak on z rozczochranymi, naznaczonymi siwizną włosami. Znika jego aparycja przystojnego i wiecznie uśmiechniętego gwiazdora. Salvador ma smutną, niemalże wykrzywioną bólem twarz, nosi ciemne okulary i stroni od światła jak wampir, jest pogrążonym w myślach introwertykiem. Przy minimalnych środkach aktor stworzył jedną z najdojrzalszych ról w swojej karierze.
Kadr z filmu Ból i blask / fot. materiały prasowe
Ból i blask porównywany jest do innych automatycznych dzieł uznanych reżyserów,
8 i pół Felliniego,
Przejrzeć Harry’ego Woody’ego Allena czy
Fanny i Alexander Ingmara Bergmana. Tutaj twórca mówi o swojej błyskotliwej karierze, przepełnionej chwilami bólu - fizycznego i psychicznego. Na pewno film wpisuje się w tą tendencję, ale czy zajmie podobne miejsce w panteonie kina - pokaże czas. Mimo kilku zapadających w pamięć scen, twórcy zdarza się trochę przynudzać i zbyt długo rozwodzić nad sobą. Jest bardzo poruszający wątek ze starzejącą się matką, ale finałowi brakuje jakiegoś mocniejszego motywu, który chwyciłby za gardło. Ten stonowany film broni się na pewno swoją szczerością. Wszyscy, którzy czekają na kolejne szokujące dzieło Almodóvara będą rozczarowani. Byłemu rewolucjoniście pazury stępiały. Nie znaczy to, żeby skończył on ze swoim rzemiosłem. “Bez kręcenia filmów moje życie nie ma znaczenia” deklaruje w pewnym momencie Salvador. Trudno nie odbierać tego jako osobistej deklaracji autora filmu.
Dla fanów Almodóvara i jego twórczości,
Ból i blask będzie wspaniałą ucztą wizualną oraz przyszłym apokryfem, w którym doszukiwać się można wielu wątków autobiograficznych. Pozostali widzowie mogą zachwycać się cudowną, unikalną fakturą jego filmu, delikatnym lirycznym tonem i melancholijnym nastrojem.
Ocena: 70/100
Kadr z filmu Little Joe / fot. materiały prasowe
Little Joe
reż. Jessica Hausner (Austria, Wielka Brytania)
Mieliśmy w tym roku w canneńskim konkursie wariację na film o zombiech, znalazło się też miejsce na horror o roślinach.
Little Joe to połączenie
Inwazji pożeraczy ciał z
Krwiożerczą rośliną. W rękach Jessici Hausner (
Lourdes,
Szalona miłość) mieszanka ta nabiera bardzo autorskiego, artystycznego stylu.
Alice (Emily Beecham) pracuje w firmie zajmującą się inżynierią genetyczną i prowadzi próby wyhodowania nowego gatunku kwiatu. Razem z Chrisem (Ben Whishaw) udaje jej się chyba dopiąć celu. Roślina ochrzczona imieniem Little Joe (Joe to wkraczający w nastoletność syn bohaterki) emituje bardzo przyjemny zapach, poprawiając wąchającym nastrój. Jednak żeby uzyskać ten efekt naukowcy musieli pozbawić roślinę możliwości reprodukcji. Jednak natura i tutaj znalazła odpowiedź na ten zabieg. W odpowiedniej temperaturze kwiat emituje specjalny pyłek, który sprawia, że wąchająca go osoba traci część swojej osobowości na rzecz Małego Joe - głównym zadaniem będzie pilnowanie, żeby roślina przeżyła i trafiła pod skrzydła kolejnego opiekuna. Joe jest pierwszą osobą, która zetknie się z kwiatem poza laboratorium. I matka zaczyna dostrzegać w chłopcu niepokojące przemiany.
Kadr z filmu Little Joe / fot. materiały prasowe
Ta fabuła ma mały twist. Jako że nie ma żadnych naukowych dowodów na owo zmieniające ludzi w zombie działanie, a wszyscy zaangażowani w powstanie stają się stopniowo ignorować podejrzaną reakcję, może wszystko rozgrywa się w głowie Alice? Jej syn przechodzi w końcu przez etap dojrzewania, zaczyna spotykać się z dziewczyną, trudniej się z nim rozmawia, a ojciec i były partner matki, którego do tej pory ignorował, ma być jego nowym kompanem. Kobieta jest na tyle pochłonięta pracą, że być może nie chce zauważać tych różnic, bo nie chce stracić chłopca spod swoich skrzydeł. Z tym wytłumaczeniem akcji jest jednak mały problem. Jest to tylko interpretacja psycholog, z którą spotyka się Alice, a wszelkie wizualne wskazówki zdają się podtrzymywać pierwszą teorię.
Kadr z filmu Little Joe / fot. materiały prasowe
Little Joe fabularnie nie do końca zdaje egzamin. Sianie wątpliwości w umyśle widza jest bardzo mało przekonujące. Nazbyt poważna atmosfera oraz powolne, długie ujęcie wystawiają oglądających na próbę. Aktorzy grają trochę, jakby sami zostali pozbawieni osobowości - ale być może o to chodziło, bo ten efekt obcości Hausner stosowała już w poprzednich filmach. Gdzie natomiast produkcja nadrabia, to warstwa wizualna i dźwiękowa. Kamera nie zawsze jest zainteresowana bohaterami, wychwytując coś “pomiędzy nimi” - czy będzie to więź, napięcie, czy owa trudna do oddania chemia. Pięknie skomponowane kadry, z dominacją barw zimnych oraz czerwieni, jak tylko pojawia się toksyczny kwiat, są ucztą dla oka. Ujęciom tym towarzyszy ścieżka dźwiękowa złożona jest z trzasków, pisków, zgrzytów i ujadania psów. Być może film nie straszy tak, jak powinien, ale na pewno wywołuje ciarki na plecach.
Hausner porusza dyskusję o słuszności genetycznych eksperymentów, pyta o granice relacji między rodzicami i dziećmi, kwestionuje nasze postrzeganie rzeczywistości, przefiltrowane przez osobiste doświadczenie. Być może za mało to na do końca udany, pełnometrażowy film fabularny.
Little Joe łatwiej oglądać jako zaginiony odcinek
Czarnego lustra.
Ocena: 60/100
lustracja wprowadzenia: materiały prasowe