W ciągu jednego dnia w Cannes można doświadczyć skrajnych wrażeń. W jednej godzinie obejrzeć starego, zmęczonego wyjadacza, do znudzenia kręcącego ten sam film. Można też trafić na młodych twórców, który w poszukiwaniu swojego stylu nie boją się rewidować historii kina i kręci doskonałe filmy, które przejdą zapewnie do historii.
KONKURS GŁÓWNY
A Hidden Life
reż. Terrence Malick (USA, Niemcy)
Od kilku lat Malick kręci się wokół tych samych tematów: wiary, Boga, dychotomii pomiędzy dobrem i złem. Nagrodzone Złotą Palmą w 2011 roku
Drzewo życia było magnum opus reżysera. Już wtedy jego zawzięci krytycy wytykali mu pompatyczność, oscylowanie na granicy kiczu i teatralną dramatyczność. W
A Hidden Life będą oni mieli ogromne pole do popisu, ale nie znaczy to, że twórca
Badlands zrealizował film zły. Potraktowany poważnie może okazać się niezwykle interesującym seansem.
Kadr z filmu A Hidden Life / fot. materiały prasowe
Od samego początku reżyser daje nam znak, że jest to historia oparta na faktach. Cytując kadry z arcydzieła Leni Riefenstahl
Trium woli, odwołuje się bezpośrednio do annałów kina, ale też do wydarzeń, które na zawsze zmieniły naszą cywilizację. Bohaterem
A Hidden Life jest rolnik Franz (August Dielh) mieszkający ze swoją żoną Fani (Valerie Pachner) i trójką dzieci w austriackich Alpach. Idylliczne landszafty z pięknymi górami, zielonymi łąkami i malowniczymi wodospadami zostaną zburzone przez nadciągające chmury. W 1939 roku rząd Hitlera nakazał wszystkim mężczyznom w wieku poborowym na stawienie się na szkolenie wojskowe. Nienawidzący przemocy, która kłóci się z jego światopoglądem, Franz udaje się do koszar, ale ponieważ Francja dość szybko poddaje się okupantowi, nigdy nie wyrusza na front. Wraca do wioski, ku uciesze swojej rodziny. Jednak atmosfera w jego ojczyźnie uległa zmianie. Szerzy się nienawiść i brak tolerancji dla innych. Krążą pogłoski o tym, że wojna wcale się nie zakończyła i niedługo potrzebne będą posiłki. Bohater wydaje się być jedną z nielicznych osób, która dostrzega, że jest po złej stronie. Jego silna wiara w Boga nie pozwalają mu na zachowania, które są wszędzie akceptowalne: salutowanie z podniesioną ręką, wspieranie finansowe armii, a w końcu udanie się na front. W wiosce uważany jest za zdrajcę. Kiedy otrzymuje list z powołaniem deklaruje, że nie weźmie udziału w czymś, co jest niezgodne z jego zasadami. Za taką postawę w czasie wojny jest tylko jedna kara - śmierć.
Kadr z filmu A Hidden Life / fot. materiały prasowe
Choć w
A Hidden Life nie ma sekwencji batalistycznych, dramatycznych i krwawych scen śmierci, jest to film o wojnie. Jest to jedna z najciekawszych perspektyw, jaką rzadko kiedy bierze za temat kino. Pokazanie tego, jak decyzje ludzi u władzy wpływają na przeciętnego człowieka. Franz i jego rodzina skupieni są na wykonywaniu swojej pracy, chodzeniu do kościoła, integracją z sąsiadami. Decyzja o wojnie wywraca ich świat do góry nogami. Zgodnie z nakazami wodza muszą zmienić swoje priorytety: mężczyzna staje się maszyną do zabijania, w imię czyichś zasad. Szerzona w radio i gazetach propaganda dostaje się niczym toksyczny strumień do głów mieszkańców wioski. Odnajdują oni w sobie wcześniej nieobecną nienawiść i gniew wobec obcych. Widzą siebie oczami wodza: lepszymi od innych. Franz pyta bezsilnie “czy oni nie widzą tego, co jest złe?”. Kwestie natury moralnej i religijnej, wokół których kręci się film Malicka, są jak najbardziej na miejscu i pozostają ciągle aktualne. Szukanie odpowiedzi w wierze, ujęcia wnętrz kościołów, kamera spoglądająca w niebo lub z góry, przyjmując boską perspektywę, dodają produkcji aury mistycyzmu. Szkoda tylko, że reżyser nie jest zainteresowany dialogiem. Wszystkie postacie tylko wygłaszają mowy w bardzo poważny sposób. Słuchamy zatem albo wewnętrznych monologów, albo pozornych rozmów, gdzie dwie osoby w kadrze mówią, co myślą. Można to usprawiedliwiać faktem, że film oparty jest w dużej części na korespondencji Franza z żoną. Można też to nazwać lenistwem w pisaniu.
Kadr z filmu A Hidden Life / fot. materiały prasowe
Gdzie naprawdę zaczyna się cienka, czerwona linia pomiędzy pastiszem i powagą, to warstwa wizualna filmu.
A Hidden Life najłatwiej opisać przy użyciu kilku ujęć, które ciągle powracają. Postać z zatroskaną twarzą patrzy w dal / w niebo / na drugą osobę. Postać idzie i ma zamyśloną twarz. Ujęcie osoby lub osób z gromadzącymi się na horyzoncie chmurami. Obowiązkowe zatroskane twarze. Kamera płynnie ukazująca piękno przyrody. Zbliżenie w ruchu na jakiś detal albo część ludzkiego ciała. Dłonie splecione na tle nieba. Głos zza kadru. Towarzyszy temu posępna muzyka. Ten styl jest jakże łatwy do sparodiowania poprzez patos, z jakim twórca podchodzi do swojego filmu. Proszę mnie źle nie zrozumieć.
A Hidden Life wygląda naprawdę ładnie, mimo użycia irytującego obiektywu wykrzywiającego brzegi ekranu. Ale spokojnie mógłby trwać dwie, a nie trzy godziny, a nie straciłby nic ze swojej siły. Podziwiam jednak montaż filmu, który sprawił, że z wielu pozornie nieprzystających fragmentów, oglądamy w miarę prostą, linearną historię. Z oceną gry aktorskiej byłbym również bardzo ostrożny, bo tutaj brak pełnej skali okazywanych uczuć może być brany za słabość. Denerwuje również użycie języka. Reżyser nie może się zdecydować, czy dobrzy Niemcy powinni mówić po angielsku, a źli - po niemiecku, bo nie jest to tak proste w tej opowieści. Szkoda, że nie zdecydował się albo na jeden, albo na drugi.
Na obronę Malicka trzeba powiedzieć jedno. Cynizm Cannes nie udzielił się większości i pokaz prasowy filmu nie zakończył się buczeniem. Publiczność grzecznie wyszła z sali. To w przypadku tak odważnie prostolinijnego filmu jest jest dużym sukcesem.
Ocena: 60/100
Portrait of a Lady on Fire
reż. Céline Sciamma (Francja)
Nie ma chyba dwóch gatunków filmowych, które wzbudzałby we mnie większą nieufność. Romanse oraz dramaty kostiumowe to słowa, na które reaguję jak płachta na byka. Po seansie nowego filmu Céline Sciammy (
Chłopczyca,
Girlhood) nie spodziewałem się zatem cudów. Co dostałem, to przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Dawkę emocji, która przyprawiła mnie o łzy. Wspaniałą historię miłosną, pełną detali i obserwacji tak uniwersalnych, że nie ma znaczenia, że główne bohaterki żyją w osiemnastowiecznej Francji.
Kadr z filmu Portrait of a Lady on Fire / fot. materiały prasowe
Opowiadana przez Marianne (Noemie Merlant) historia ubrana jest w krótką ramę wspomnienia, wywołanego przez pytanie o tytułowy obraz. Bohaterka jest malarką, która w tamtych czasach pracowała w cieniu mężczyzn - w tym wypadku swojego ojca, realizując część swoich dzieł pod jego imieniem. Młoda kobieta została zatrudniona przez hrabinę (Valeria Golino), by namalowała portret jej młodszej córki - Heloise (Adele Haenel). Obraz ten ma być wysłany do jej przyszłego męża (którego jeszcze nie poznała) do Mediolanu - jest to zwyczaj, który praktykuje się w tej rodzinie od lat. Poprzedni malarz nie ukończył zadania, gdyż kobieta nie zgodziła się na pozowanie. Na jej zachowanie wpłynęła na pewno śmierć jej starszej siostry. Marianne ma udawać towarzyszkę, po kryjomu malując Heloise w oparciu o detale, które zdąży zapamiętać podczas ich codziennych spacerów nad morzem.
Streszczona intryga
Portrait of a Lady on Fire brzmi mieszczańsko i kiczowato. Co jednak Sciamma osiąga dzięki przytomnemu opowiadaniu i doskonałemu używaniu obrazu zamiast słów oraz doskonałym kreacjom aktorskim, jest niesamowite. Rodzące się między dwiema bohaterkami uczucie nie potrzebuje muzyki ilustracyjnej (której tu nie ma), wypowiedzianych słów, tylko spojrzeń i gestów. Jest to film o obserwacji drugiej osoby, który polega właśnie na tym - na pilnym studiowaniu ekranu i tego, co się na nim dzieje. Reżyserka daje nam wystarczające ilości informacji, byśmy sami wyciągali wnioski. Powoli uchyla rąbki tajemnicy, niczym długa, zakapturzona szata, którą ma podczas pierwszego spaceru Heloise. Kaptur spada, uchylając włosy kobiety. Widzimy tylko zarys jej twarzy. Nasza ciekawość rośnie. Aż gdy aktorka obraca się i dostrzegamy na chwilę jej twarz - wrażenie jest piorunujące.
Portrait of a Lady on Fire można odczytywać na wiele sposobów. Po pierwsze, jest to historia obrazu, na którym postać stoi w sukni, która właśnie zajęła się od ognia. Żar można odczytywać metaforycznie, bo jest to rodzące się między kobietami pożądanie. Po drugie, jest to historia malarstwa, kobiet będących w cieniu mężczyzn, służących jako anonimowe wyrobnice. Po trzecie, mamy tu również pokazanie różnic społecznych pomiędzy arystokracją i rodzącą się klasą średnią - Heloise zazdrości Marianne faktu, że nie musi wychodzić za mąż jako obowiązek. Po wtóre - brak jakichkolwiek mężczyzn w lwiej części historii jest bardziej niż symboliczny. W te warstwy wplecione są jeszcze inne wątki. Służąca bohaterki, Sophie (Luana Bajrami), wkracza w świat obydwu kobiet, stając się ich partnerką i przyjaciółką. Obie zresztą pomagają jej w jakże traumatycznym momencie jej życia. Jest tu wspomniany mit o Orfeuszu i Eurydyce, który pełni istotną rolę komentarza do całego aktu patrzenia, poddając reinterpretacji znaną z mitologii historię.
To, w jaki sposób Sciamma potraktowała brak obecności muzyki w filmie, jest wprost mistrzowski. W
Portrait of a Lady on Fire pojawiają się tylko dwie kompozycje, obie są istotną częścią intrygi. Jednym z nich jest śpiewana przez kobiety a capella pieśń, urastająca od dziwnych dźwięków do niesamowitego finału - ta towarzyszy powstaniu owego ikonicznego momentu z obrazu. Druga to
Cztery pory roku Vivaldiego, grane najpierw przez Marianne na klawikordzie, kiedy bohaterka próbuje pokazać Heloise czym jest muzyka grana przez orkiestrę. Kiedy motyw ten powraca na samym końcu filmu, oglądamy prawdziwą falę katartycznych emocji, która zalewa tytułową damę. Fala ta zmiecie także widownię.
Delikatność w przedstawianiu związku dwóch kobiet nie ma w sobie nic z podglądactwa i prostego epatowania erotyką. Reżyserka pokazuje swoje bohaterki z czułością i delikatnością. Przypomina ona ulotność, która charakteryzowała
Tamte dni, tamte noce. Wspaniałe kreacje obydwu aktorek powalają z nóg i będzie dużą niespodzianką, jeżeli film wyjedzie z Cannes bez nagród. Moim zdaniem zasłużył na nie bezapelacyjnie.
Ocena: 96/100
Sekcja Directors’ Fortnight
The Lighthouse
reż. Robert Eggers (Kanada)
Kadr z filmu The Lighthouse / fot. materiały prasowe
Dla takich momentów przyjeżdża się do Cannes. Żeby być jednym z pierwszych widzów filmu, który bez wątpienia wejdzie do kanonu kina. Obserwować, jak rozwijają się talenty młodych twórców. I po to, żeby na koniec wstać i zgotować obecnej na sali ekipie owację. Bo na inne słowa
The Lighthouse, drugi film Kanadyjczyka Roberta Eggersa, nie zasługuje. Po znakomicie przyjętej Czarownicy: bajce ludowej z Nowej Anglii, reżyser mógł zrobić na co miał ochotę. A wybrał film mniejszy, pozornie łatwiejszy do zrealizowania, ale bardziej odważny. Oscylujący pomiędzy dreszczowcem, horrorem i filmem historycznym, z nawiązaniami do klasyków kina, wspaniałą wizualną oprawą i dwoma genialnymi aktorami różnego pokolenia, którzy dają wspaniały popis mistrzostwa swojego fachu.
Robert Pattinson i Willem Dafoe wcielają się w dwóch opiekunów latarni morskiej na kamienistej wyspie w Nowej Szkocji gdzieś w połowie XIX wieku. Czterotygodniowe zadanie okaże się dla mężczyzn wyzwaniem, z kilku powodów. Młodszy z nich - Ephraim Winslow - podejmuje pracę jako realizację swojego romantycznego marzenia o strażniku światła, po traumatycznej karierze jako drwal. Zostanie zderzony z rzeczywistością, bo jego starszy kolega - Thomas Wake, mentor i nauczyciel, nie ma zamiaru oddać mu nocnej zmiany, podczas której to właśnie on pilnuje serca latarni. Nowicjuszowi zostają przydzielone pozostałe zajęcia: szorowanie podłóg, dowożenie węgla i wyrzucanie odchodów. Pierwsza kość niezgody pomiędzy nimi prowadzić będzie do rosnącego napięcia. Ephraima zaczynają prześladować sny o syrenie, maltretuje go pewna jednooka mewa, a upierdliwe (dosłownie) zachowanie starszego kolegi działa mu na nerwy. Thomas zdaje się też skrywać pewien sekret, który budzi jeszcze większą ciekawość i zazdrość nowicjusza.
Dwie osoby skazane na siebie przez dłuższy okres nie są nowym tropem w kulturze. Aktorzy doskonale wygrywają tą relację doskonale: mistrz i uczeń, ojciec i syn, koledzy albo kochankowie. Dafoe w typowy dla siebie sposób używa ciała i twarzy, by komunikować doświadczenie, zmęczenie, hardość i zawziętość. Przy nim początkowo Pattinson zdaje się być na pozycji defensywnej, ale z biegiem czasu ich relacja nabiera równowagi. Pod koniec oglądamy prawdziwy t
our de force w wykonaniu obydwu. Pot, łzy, krew - tu jest wszystko, niczym w pojedynku tytanów.
Od pierwszego kadru, gdy twarze aktorów gapią się bezpośrednio w obiektyw, wtłoczone w ciasny kadr o proporcjach 4:3, doświadczamy poczucia klaustrofobii. Nakręcony na czarno-białej taśmie 35mm film ma fakturę wyjętą z klasycznych filmów przełomu dźwiękowego. Więcej, w
The Lighthouse zdaje się przeglądać pół wieku kina: ekspresjonizm, noir, złote lata Hollywood. Ten format może być jedynym faktem, który zaważyć może o komercyjnym sukcesie filmu Eggersa. Bo co do jakości tego filmu nie mam żadnych wątpliwości. Sprawniej niż w debiutanckim filmie reżyserowi wychodzi budowanie napięcia i poczucia paranoi. Każdy kadr komunikuje, wręcz krzyczy do widza. Upiorna wyspa wyłaniająca się z mgły stanie się więzieniem. Syrena symbolizuje pożądanie i ryzyko - oraz śmierć. Światło przeszywające mrok jest niczym nieuchwytny skarb. Alkohol zaczyna być katalizatorem kolejnych zachowań wyniszczających obie postaci. Każde ujęcie ma misterną kompozycję, wnętrza są doskonale oddane, realia epoki i dialekt, którym porozumiewają się postacie to temat na osobny artykuł. Muzyka tworzy niepokojącą otoczkę. I te trudne do zapomnienia twarze, których w swoich klasycznych filmach nie powstydziłby się Carl Theodor Dreyer.
Po gorącym przyjęciu w Cannes
The Lighthouse czeka długa droga, poprzez inne festiwale filmowe, do kinowej dystrybucji. I proszę mi wierzyć, jest na co czekać.
Ocena: 95/100
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe