Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Wesołe czy straszne? Święta na Paramount Network

Mad Max 2, Watergate i Jim Morrison. Wywiad z Terrym Hayesem, autorem bestsellerowego Roku szarańczy

Autor: Szymon Góraj
1 czerwca 2024
Mad Max 2, Watergate i Jim Morrison. Wywiad z Terrym Hayesem, autorem bestsellerowego Roku szarańczy

Jego barwny życiorys mógłby wystarczyć co najmniej na kilku pomniejszych twórców. Dziennikarz, scenarzysta, a wreszcie i pisarz. Teraz, po dekadzie przerwy, wreszcie wydał swoją kolejną książkę.

Premiera Roku szarańczy to prawdopodobnie jedno z największych książkowych wydarzeń całego roku. Fani Pielgrzyma, historii szpiegowskich i po prostu dobrej literatury mogą zatem zacierać ręce. Mieliśmy okazję spotkać się z Terrym Hayesem i przeprowadzić z nim długą rozmowę. O jego ogólnym dorobku, najnowszych projektach i nie tylko.


Choć wychowałem się w dużej mierze na serii serii Mad Max, to dopiero Wojownik szos był dla mnie prawdziwym uderzeniem.

Terry Hayes: Pamiętajmy, że pierwsza część filmu nie rozgrywała się bezpośrednio w postapokaliptycznej rzeczywistości. Należy to raczej traktować jako kilkuletni skok w przyszłość. Myślę, że przede wszystkim pokazała, jak wielki potencjał ma George Miller za kamerą. Jakiś czas później zapytałem go o ocenę swoich dokonań - w jakim zakresie zrealizował swoją wizję w tym filmie. Odparł mi, że może jakieś… 25%. To wiele o nim mówi. Niejedna osoba na jego miejscu spoczęłaby na laurach. Stwierdziła, że oto z jej ręki, przy niewielkim budżecie, powstał znakomity film - i na tym by zakończyła. Ale George nigdy nie był w pełni nasycony. To jeden z sekretów jego sukcesu i zarazem cecha, którą, jak sądzę, dzielimy. Rzucanie sobie wyzwań, doskonalenie się. Największa bitwa toczy się w człowieku. Musisz znaleźć w sobie tę ambicję. Często powtarzam swoim dzieciom, że znacznie więcej osób rujnuje sukces niż porażka. Sukces jest uzależniający, a samozadowolenie, cóż - bywa początkiem końca.

Przyznam, że dopiero po latach od pierwszego obejrzenia, przeglądając przy jakiejś okazji Twój dorobek, uświadomiłem sobie, że Mad Max 2 jest pierwszym napisanym przez Ciebie filmem. To wręcz niesamowity debiut. Jak do tego doszło?

Cóż, pierwszym filmem Orsona Wellesa był Obywatel Kane. Wielu mówi, że już na starcie znalazł się u szczytu kariery, by dalej już tylko z niego schodzić. Czasem myślę w ten sposób o sobie! Pewnego razu byłem we Francji przy okazji jakiegoś książkowego wydarzenia, gdzie w ramach dodatkowej atrakcji puszczali Wojownika szos. Tak się akurat złożyło, że nie oglądałem tego filmu jakieś 30 lat. Sądziłem, że dodam kilka uwag i sobie pójdę - ale zostałem na pierwsze 20 minut projekcji. To było interesujące doświadczenie. Myślałem, że zareaguję znacznie surowiej. W końcu już dawno nie byłem chłopakiem, który rozpisał tamten scenariusz. W międzyczasie stałem się pisarzem, ojcem i tak dalej. Ale ku memu zaskoczeniu, stwierdziłem wreszcie, że to całkiem dobry film. Otwierająca sekwencja przedstawiająca to, co stało się ze światem, zbudowana wokół tego narracja, były bardzo wciągające. Wymowa filmu jest dość prostolinijna, ale przy tym ma swoją dynamikę. Miałem naprawdę dużo szczęścia.

A jak do tego doszło? Zaczęło się od wydawcy książek z Australii, gdy byłem gospodarzem pewnego programu. Raz powiedział do mnie: “Słuchaj, to jest George Miller. Planuje napisać z kimś scenariusz, ale chciałby w tym celu poznać kogoś, kto pochodzi ze świata dziennikarskiego, a nie filmowego”. Zgodziłem się, choć George był wtedy kompletnym anonimem. I tak kiedyś przywędrował do mojego biura. Rozmowa się kleiła, aż wreszcie zapytał, czy chciałbym z nim coś napisać. Przystałem na pomysł, no i tak to się zaczęło. Myślałem, że wie, co robi. Dziś często się z tego śmiejemy, ale gdy dowiedziałem się, że jego wiedza nie wykracza za mocno poza moją własną, byłem przerażony. Niemniej zamysł nie został porzucony. Uznałem, że przed nami wiele nauki. Przeczytałem masę książek, ale szczególnego znaczenia nabrało The Art of Creative Writing Lajosa Egriego. Była fatalnie napisana, a miejscami straszliwie irytowała, ale po przebiciu się przez nią można wyciągnąć przynajmniej jedną ważną myśl: trudno uchwycić dramaturgię historii bez głębokiego, stałego konfliktu. Następnie przeczytałem wywiad z George'em Lucasem. Wspomniał o książce Bohater o tysiącu twarzy Josepha Campbella. Bardzo pomogła we wdrożeniu pewnych ważnych elementów do scenariusza Mad Maksa 2

Gdzieś na półmetku prac zapytałem George'a [Millera - przyp. red.], czy w ogóle dostanę wypłatę, na co on przyznał, że trzeba to jakoś rozwiązać. Stanęło na 25 tysiącach dolarów - z zastrzeżeniem, że scenariusz zostanie zrealizowany. Zapytałem go, ile dostanę, jeśli do tego nie dojdzie. Odparł rzecz jasna, że nic… Ujmę to tak: miałem wtedy 27 lat i świetną robotę w australijskich mediach, można wręcz było to określić jako udana kariera. Wiązały się z tym naprawdę spore pieniądze - na tyle, że tamte 25 kafli były zaledwie ułamkiem moich zarobków. Byłem zatem przekonany, że koniec końców pozostanę przy mojej dziennikarskiej robocie. Ukończyliśmy scenariusz, film okazał się wielkim sukcesem, a ja zostałem scenarzystą. Wpierw zająłem się pisaniem seriali, wielu produkcji na terenie Australii, następnie ruszyłem do Hollywood, no i ostatecznie wylądowałem jako pisarz. Kto mógł się spodziewać…?

A zaczynałeś jako dziennikarz śledczy, prawda?

W sumie jako dziennikarz-stażysta, a gdy ukończyłem 21 lat, pewna istotna gazeta, dla której pracowałem - czy raczej prasowy konglomerat - wytypowała mnie na zagranicznego korespondenta. Wydaje mi się, że do dziś nie proponowali czegoś takiego nikomu młodszemu. Wysłali mnie do Nowego Jorku, gdzie napisałem kilka ważnych tekstów. Powróciwszy - dość niechętnie, muszę przyznać - do Australii, zostałem dziennikarzem śledczym w politycznym dziale, byłem gospodarzem radiowego programu. Interesujący moment w życiu.

O ile dobrze pamiętam, to były też czasy Watergate.

Tak, absolutnie. Pojawiłem się w Stanach, gdy gość o imieniu Alexander Butterfield  był przesłuchiwany przez Senate Watergate Committee w sprawie tejże afery. Jednego z przesłuchujących zaintrygowała wyjątkowo dobra pamięć Butterfielda, toteż kierując się jedynie przeczuciem zapytał go, czy rozmowy w Białym Domu były nagrywane. Butterfield przerwał na moment, sala ucichła, po czym usłyszała odpowiedź twierdzącą. W tamtym momencie z interesującej politycznej ciekawostki sprawa zmieniła się w poważną kryminalną konspirację - bo głosy wszystkich zainteresowanych były nagrane. Wywarło to ogromny wpływ na amerykański system polityczny. Świetny czas z dziennikarskiego punktu widzenia. Mniej więcej wtedy przecież porwano Patty Hearst, przeżywano konsekwencje wojny w Wietnamie i tak dalej. Słowem, trudno znaleźć lepszy okres, w jakim mógłbym się znaleźć. 

Przejdźmy może do kwestii literackich. Jeżeli dobrze pamiętam, Pielgrzym został opublikowany w roku 2014?

Owszem, dziesięć lat temu.

To całkiem długa przerwa pomiędzy kolejnymi odsłonami. Czy była jakaś konkretna przyczyna takiego stanu rzeczy?

Przez długi czas nie wspominałem o powodach. Gdy byłem w USA, gdzieniegdzie od czasu do czasu nieco wyrzucano mi, jakobym “zawiódł” to środowisko, zwlekając aż tak długo. Wreszcie złamałem się. Widzisz, pochodzę z rodziny imigrantów, gdy przybyliśmy do Australii, miałem 5 lat. Byłem tylko ja, mój brat i rodzice - nikogo innego nie znaliśmy. Wcześniej mieszkaliśmy w niewielkim miasteczku na południu Anglii. Krowy, lasy i tak dalej. Australia jest z kolei bardzo surowym środowiskiem. Ponadto gdy tam trafiliśmy, liczyła chyba z 7 milionów ludzi - a to przecież kraj wielkości Stanów Zjednoczonych! Wielkie, puste, dziwne miejsce. Dla nas to było jak lądowanie na Księżycu. Moja mama niestety cierpiała na dolegliwości natury umysłowej, i to nieleczone przez całe lata. Miałem dość trudne dzieciństwo. Oczywiście każdy mówi, że je miał, nie domagam się więc jakichś specjalnych względów, ale takie są fakty. Moją ucieczką od codzienności było czytanie i już w wieku 7-8 lat zdecydowałem, że zostanę pisarzem. Chodziłem do biblioteki, gdzie trafiałem na tysiące książek - nawet ja wiedziałem, że nie napisała ich jedna osoba. Moja dziecięca logika podpowiedziała mi,  skoro tyle osób to robi, to i ja mogę - cóż może być w tym tak trudnego…? I nie myślałem o niczym innym. 

Ale dzieliłem się tym tylko z moją rodziną. Powód jest prosty. Przykładowo, Robert Lewandowski jest znakomitym piłkarzem, naprawdę. Gdyby urodził się w Australii… chyba zrobiliby go premierem. Oni uwielbiają sportowe osiągnięcia. Mówiąc, że chcę być piłkarzem Premier League, albo znakomitym graczem w krykieta, zostałbym przyjęty co najmniej ze zrozumieniem. Ale jeżeli oznajmiłbym, że chciałbym zostać pisarzem czy innym filmowcem, mogliby zacząć podejrzewać mnie o chorobę psychiczną. Rzecz jasna były tam jakieś seriale, sztuka, ale nie określiłbym tego miejsca jako kulturalnie płodne. W związku z tym odpowiadałem wymijająco – lekarz, prawnik etc., nikomu obcemu się nie zdradzałem.

Wyrosłem więc z taką ambicją. Lata później, pewnego dnia, gdy napisałem już jakieś 250 stron Pielgrzyma - zbyt dużo, by odpuścić, niewystarczająco, żeby dostrzec koniec - odwiedził mnie mój brat. Był trzy lata starszy ode mnie, miał 57 lat, i poinformował, że ma raka. Kiedy powiedział mi jakiego, wiedziałem od razu, że to nie potrwa długo. Jak lekarze przewidzieli, zmarł niespełna rok później. Minęło jakieś pół roku i miałem wątpliwą przyjemność stania na korytarzu szpitala w Sydney. Nigdy tego nie zapomnę. Omawiałem z lekarzami stan mojego ojca - człowieka w bardzo podeszłym już wieku, którego organy zaczęły zawodzić. Chcieli wiedzieć, co robić dalej. Upoważniłem ich do wyłączenia aparatury. Minęły kolejne cztery miesiące i zmarła moja mama. Na przestrzeni roku straciłem całą swoją rodzinę. Ale miałem książkę do skończenia i czwórkę własnych dzieci. Zatem trzeba było wstawać każdego ranka i po prostu pisać…. 

Ukończyłem powieść, po czym przesłałem pewnemu brytyjskiemu wydawcy. Miałem tam pewną reputację, a on sam widział już konspekt i podobał mu się pomysł. Zdecydowali się to opublikować - co więcej, już na starcie zapewniano mnie, że każdy, kto tylko rzucał okiem na książkę, wróżył jej sukces - nie tylko w Anglii, ale i zagranicą. Przyzwyczajony do Hollywood, gdzie nigdy nie mówi się szczerze, byłem sceptyczny, ale okazało się to prawdą. Wiązał się z tym element zaskoczenia, bowiem nie byłem powszechnie znaną personą w środowisku. Gdy zwrócono mi uwagę na to, że nie wyglądałem na szczęśliwego, odpowiedziałem, że jestem. Ale tych trzech osób, które od początku, od moich najmłodszych lat jako jedyne wiedziały, jak bardzo chcę napisać świetną, powszechnie uznaną książkę, już tu nie ma. Zgoda, wciąż mam żonę i dzieci, ale oni nie byli jeszcze u mojego boku, gdy dopływałem do Australii. Tym samym to doświadczenie przypomina mi nie tylko o tym, co zyskałem, ale i co utraciłem. 

Dlatego po komercyjnym sukcesie mogłem wreszcie właściwie przepracować tę stratę. W takich chwilach myśli się o rzeczach mniej przyjemnych, analizuje jakie szkody, zazwyczaj zupełnie nieświadomie, wyrządzili rodzice. Co prowadzi ostatecznie do zwrócenia uwagi na własne potomstwo. Wtedy też postanowiłem, że w końcu napiszę nową książkę, ale bez pośpiechu. Nie poddam się presji - wszak po takim sukcesie co rusz ktoś ci mówi, żebyś rzucił się z kolejną powieścią i zarobił jeszcze więcej pieniędzy. Nie interesowało mnie to. Postanowiłem, że będę jak najlepszym ojcem, lepszym niż mój własny. I tak nigdy nie przegapiłem meczu krykieta moich synów, spektaklu Aladyna, gdy występowały w nim moje dwie córki, nie przegapiłem teatralnych występów ani momentu, w którym trzeba komuś pomóc w odrabianiu pracy domowej. Dużo podróżowaliśmy, wykonywałem także swoją pracę, ale bez zbędnej presji. I cóż mogę powiedzieć, moi amerykańscy fani muszą mi w tej kwestii wybaczyć, ale niczego nie żałuję.

fot. Helen Nezdropa

A jaka jest Twoja metoda pisania? Znam osoby preferujące dokładnie rozplanowane wątki, punkt po punkcie. Ale z drugiej strony trafiłem też na ludzi wolących luźne, spontaniczne rozbudowywanie narracji. 

Myślę, że najlepszą odpowiedź zna Meryl Streep. Zapytana co robi, gdy przygotowuje się do wcielenia się w role, odpowiada: “dowiadujesz się o nich wszystkiego, co tylko możesz. Myślisz o nich. Zadajesz sobie niezliczone pytania: jak mówi? Jak chodzi? Jak wygląda jej życie osobiste? Jest matką, córką, siostrą? Każda rzecz, o jakiej możesz pomyśleć. Wyjść daleko poza potrzeby na scenie. Stworzyć sobie ten świat. Robisz to, a gdy wchodzisz na scenę, wszystko odrzucasz i stajesz się graną osobą. Żyjesz nią. Nie myślisz o niej, bo tak bardzo nią przesiąkasz, że zwyczajnie tego nie potrzebujesz”. Działam podobnie, tylko tak jak Meryl Streep podchodzi w ten sposób do jednego modelu charakteru, ja ogarniam każdą postać z książki. Na początku nie mam pojęcia, jak dokładnie będzie to opowiedziane. I tak na przykład Pielgrzym jest szpiegowską powieścią, ale Rok szarańczy określiłbym jako w głównej mierze przygodową. Owszem, z początku przybiera podobny ton do poprzednika, ale bohater przeżywa więcej szalonych sytuacji, częściej jest wystawiany na próbę i tak dalej. Najpierw krążę wokół spraw zupełnie oderwanych od właściwej fabuły, łapie się za motywy z zupełnie innej półki, jak loty w kosmos - bo po prostu uważam, że Jurij Gagarin jest jedną z najbardziej niedocenianych osób na świecie. Pierwsza osoba, która opuściła ziemską atmosferę. Mój Boże, uciekliśmy z naszej planety - co za człowiek, co za historia! Co prawda, trwało to minuty, ale jednak. 

I gdy tak przerzucam się tematami, fabuła zaczyna powoli się kształtować. Rozważam, co może się wydarzyć w mojej historii, nad bohaterem. Czy jest żonaty, ma dzieci - tego typu rzeczy. Ten ciąg myśli staje się w końcu tak przytłaczający, że muszę zacząć go spisywać, bo sam nigdy nie spamiętam szczegółów. Wreszcie dochodzi do pytania: “Jakie jest pierwsze zdanie książki?” - co muszę napisać, żeby zachęcić ludzi do przeczytania kolejnego, a w konsekwencji i następnego akapitu. A gdy wreszcie mam pierwsze i ostatnie zdanie, mogę zaczynać. W Pielgrzymie robiłem właśnie to, wkręciłem się w tkanie narracji. Wpadłem na pomysł, że motywem przewodnim będą wirusy - a skoro to wirusy, no to wybierzmy ospę, największego z zabójców. W całym tym szaleństwie tknęło mnie, że są takie miejsca, o których nie zapomnę do końca życia - i tak rozpoczęło się moje pierwsze zdanie. Dalej wiedziałem już, co pisać. Tak oto buduje się więź pomiędzy pisarzem a czytelnikiem, podłoże pod być może bardzo interesującą historię. Ale jak to się skończy? I myślę sobie, że to będzie historia o ocaleniu, swoistym zmartwychwstaniu mojego bohatera. Stąd w końcówce nawiązanie do Ewangelii św. Marka. Będzie poddawany próbom, ale przeżyje. Nigdy nie tworzę w pełni mrocznych historii. Nie mam nic przeciwko sponiewieraniu kogoś w samym środku opowieści, ale na koniec chcę dawać nadzieję, pozostawiając mroczne, negatywne wątki za sobą. To dla mnie ważne.

I na zbliżonej zasadzie powstał Rok szarańczy. A powieść zacząłem od zdania “Wyruszyłem w podróż, żeby zabić człowieka”. Dosyć osobliwe wyznanie. Kto mógłby coś takiego powiedzieć? Na pewno nie lokalny ksiądz w jakiejś wiosce. To ktoś, kto zdecydował się zabić innego człowieka i nie wykazuje specjalnej skruchy. Coś takiego może napędzić do dalszego czytania. Teraz jak zamknąć tę historię. “(…) jesteśmy jeźdźcami burzy, tylko tym i niczym więcej się nie staniemy”. Riders on the Storm, Jim Morrison, wybitna piosenka napisana przez wielkiego poetę. Myślę sobie, że ten facet wiedział, czym jest wszechświat. Wiedział, że surfujemy po kosmicznych wiatrach, a gdzieś tam istnieją siły znacznie większe niż moglibyśmy sobie kiedykolwiek wyobrazić czy zrozumieć. Jaki człowiek dochodzi do takich wniosków? Naukowiec, wierzący, że wszystko da się zmierzyć i zrozumieć. Cóż za głupiec - jakby to kiedykolwiek było możliwe… Co mi przypomina bezksiężycowe noce na australijskich pustkowiach, gdy kręciliśmy Mad Maksy. W pobliżu nie ma sztucznego oświetlenia. Będąc odpowiednio długo, mogłeś sobie stanąć w odpowiednim miejscu i wyciągnąć dłoń, tak że zdawało się, iż dotykasz Drogę Mleczną. Takie chwile mają szansę nam uświadomić, że pomimo naszego przeświadczenia o życiu w mierzalnej rzeczywistości tak naprawdę dryfujemy po wszechświecie. Właśnie tym jesteśmy. Jeźdźcami burzy.

Również znam wielu ludzi, którzy mają wszystko dokładnie poplanowane, każdy ruch, wątek - i super. Dla mnie jednak to nie jest do końca pisanie. Lubię być otwarty na różne zmiany w trakcie tworzenia historii, łamanie schematów, zaskakiwanie czytelnika. To mnie ekscytuje przy całym procesie.

To zupełnie inna zabawa niż przy filmach, prawda? Książkę piszesz w samotności, ale masz całkowitą swobodę - przy kręceniu wspiera cię ekipa filmowa, ale decyzje podejmowane są inaczej. 

Owszem, zazwyczaj nie ma problemów z ekipą. Na ogół to ludzie, którzy nie przybyli znikąd, i chcą stworzyć dobry film. Prawdziwa trudność pojawia się, zanim do nich dotrzesz. Wpierw trzeba się dogadać ze studiem. Masz ze dwudziestu ludzi, którzy dadzą ci bardzo pomocne rady jak: “dobry start, ale to musi być nieco śmieszniejsze”, “potrzebujemy więcej ekscytujących momentów”, “musi być krócej”, “trzeba to przygotować pod konkretną gwiazdę, ale budżet będzie mniejszy”. Wychodzę z takich spotkań nie mając pojęcia, co zrobić. I jeszcze wysyłają notki, które nieraz same sobie przeczą! Część z nich to kompletni idioci.

Pracowałem na przykład przy filmie pod tytułem Plan lotu. [produkcja z 2005 roku, w której na pokładzie samolotu głównej bohaterce zaginęła córka - przyp. red.]  W wyjściowym koncepcie mieliśmy samotnego ojca. To zawsze bardziej problematyczna sprawa. Samotna matka opiekująca się córką postrzegana jest jako nieidealne rozwiązanie, ale docelowo znośne - w drugą stronę częściej traktuje się to jako drogę przez mękę. “Odziedziczyłem” ten skrypt po innym scenarzyście. To, co zastałem, cóż - mówiąc szczerze, było fatalne. Ale wykroiłem z tego coś znacznie lepszego. Wreszcie dostałem telefon od studia. “Możecie zrobić to, tamto… a, no i powinieneś wiedzieć, że Jodie Foster chciałaby główną rolę”. Odpowiadam: “Super. Dobra aktorka, ale… jakbyście nie zauważyli, bohaterem jest mężczyzna”. Na co mi odpowiedziano, że modyfikujemy to dla Jodie. 

Innym razem pracowałem z Oliverem Stone'em i producentem Donem Murphym. Fox chciało, żebyśmy stworzyli remake Planety małp.  Tej oryginalnej, naprawdę bardzo dobrej produkcji z niesamowitym zwrotem akcji. Nasz projekt nie miał nic wspólnego z najnowszymi wersjami, robiliśmy to o wiele wcześniej.  I tak byliśmy już na pewnym etapie budowania historii - to jeszcze nie było to, ale prezentowało się nieźle - i na scenę wkroczył pewien producent wykonawczy. Nie pamiętam już jego imienia, nieważne [Dylan Sellers - przyp. red.]. W każdym razie przeczytał to co mieliśmy i zapytał: “Wiecie, czego temu skryptowi brakuje?” - odparliśmy: “nie, powiedz nam”. “Meczu baseballowego”. “Pomiędzy kim?”, spytałem. “Ludźmi a małpami”. Byłem więc ciekaw, z jakiego powodu mieliby grać ze sobą w baseball. Odpowiedział: “Nie wiem, ty to piszesz… Wyobrażasz sobie, o ile byłby to lepszy film, gdyby grali w baseball?". Oliver był równie zaskoczony, Don nie oponował, bo chciał po prostu stworzyć film. Następnie sam zgłosiłem uwagę, że nie wiem zbyt wiele o tym sporcie. “Ach, bo jesteś Australijczykiem. To może być problem”. Wtedy już pomyślałem: “Aha, moje dni tutaj są już policzone!”. I cóż, Oliver zajął się innymi sprawami, Don nigdy tego projektu nie zamknął. 

I tak to wygląda. Zanim w ogóle dojdziesz do tematu współpracy z ekipą filmową, to musi przejść przez masę rąk. Ale takie jest Hollywood! Ślepy prowadzi ślepego, szaleńcy przejmują kontrolę nad przytułkiem. Pisanie książek jest znacznie bardziej satysfakcjonujące i nie muszę się stykać z takimi sytuacjami.

kadr z filmu Plan lotu

A jak już ponownie zrobiliśmy zwrot ku książkom, wróciłem teraz myślami do tego, co mówiłeś o swoim dzieciństwie, że one właśnie je ukształtowały. Która z nich w największym stopniu na Ciebie zadziałała?

Anna Karenina Lwa Tołstoja. Czytałem mnóstwo znakomitej literatury. W każde wakacje zajmowałem się dorobkiem innego autora. Najgorsze chwile przeżywałem, gdy padło na dzieła D.H. Lawrence'a. Boże, jakie to było nudne! Co jasne, czytywałem nie tylko klasyki, ale i książki, które osiągnęły sukces kasowy.

Na przykład?

Choćby wojenne. Jak powieści C.S. Forestera: Porucznika Hornblovera, Afrykańską królową, na bazie której powstał film z Humphreyem Bogartem, Alistaira Macleana - tego typu rzeczy. Ale nic z tego nie miało siły przebicia Hemingwaya czy Salingera. Co nie zmienia faktu, że stanowiły godziwą rozrywkę. W dalszym ciągu jednak nic nie przebiło Anny Kareniny. Prawdziwy klasyk z dynamiką komercyjnego thrillera, nic dotąd mnie tak nie zafrapowało. Ta książka pokazała mi również, że nie musisz decydować, czy chcesz tworzyć prawdziwą literaturę, czy zarabiać grube pieniądze - możesz robić obie te rzeczy. To właśnie próbuję zrobić. Nie mówię, że jestem już na takim etapie, ale taką mam ambicję. Gdy czytam Władcę Pierścieni i Hobbita J.R.R. Tolkiena, cenię za literacki poziom, choć nie są to już dla mnie aż tak ekscytującą lekturą. Filmy nie robią takiego wrażenia, jeżeli najpierw czytałeś pierwowzór - ale to tylko moje osobiste wrażenie. Uważam, że zbyt wielu autorów nie docenia inteligencji czytelnika. Ale tym bardziej doceniasz dzieła takiego John le Carré: Drukarz, krawiec, żołnierz, szpieg czy Russia House. Frederick Forsyth i Dzień Szakala. Pamiętaj, że do tamtej pory na topie był ktoś a la James Bond - a tu nagle na scenę wchodzi Forsyth. To nie jest już “bawmy się i bądźmy seksistami wobec kobiet”. Tu chodzi o zamach na de Gaulle'a. To samo zrobił reżyser William Friedkin z Francuskim łącznikiem. Do dramaturgii wprowadził realizm rodem z filmu dokumentalnego, zreinterpretował gatunek. 

To może jeszcze finalne pytanie: wyróżniłbyś jakieś cudze scenariusze, które w szczególnym stopniu przypadły Ci do gustu?

Dwa. Pierwszym była Odyseja kosmiczna z 2001 roku. Był zupełnie inny niż wszystko, co do tamtej pory znałem. Często autor pokazuje reżyserowi, w jaki sposób ma kręcić sceny. W niektórych sytuacjach to zrozumiałe, ale w pewnym kontekście to wręcz obraźliwe dla reżysera - w końcu po coś on tam jest. Nikt nie dawał Kubrickowi na planie wskazówek, jak ma kręcić film - zaufano jego interpretacji. I oczywiście wyszło znakomicie. Drugim jest Bez przebaczenia. Fenomenalnie rozpisana historia, też pozostawiono reżyserowi wolną rękę. 

Dziękuję za rozmowę.

Ilustracja główna: Miguel Ruiz

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.