“Do gwiazd” głosi podniosły napis na początku filmu. W poszukiwaniu nękających ludzkość odpowiedzi, ale także żeby zmierzyć się z własnymi ograniczeniami. James Gray w monumentalnym filmie Ad Astra balansuje pomiędzy epicką odyseją a intymną psychodramą. To połączenie działa prawie idealnie i film, który właśnie zadebiutował w Wenecji, jest jedną z najbardziej ambitnych produkcji science-fiction ostatnich lat.
Od samego początku nie mamy wątpliwości, gdzie leży punkt skupienia w filmie Graya. Twarz Brada Pitta wypełnia większość początkowych kadrów. Jego głos zza kadru komentuje zachowania małomównego bohatera. Mężczyzna jest astronautą, który pracuje na Międzynarodowej Antenie w niedalekiej przyszłości, która z Ziemi sięga wysoko w chmury. Roy McBride jest mistrzem swojego fachu, jego puls rzadko kiedy przekracza 80 uderzeń na minutę - nawet gdy podczas tragicznej awarii przyjdzie mi spadać z wysokości z zawrotną prędkością. Tajemniczy impuls antymaterii (czy jakoś tak...), który dotknął Ziemię, pochodzi z rejonu Neptuna. Tam kilkanaście lat temu zaginął ślad po Misji Lima, którą kierował ojciec Roya - Clifford (Tommy Lee Jones). Misja miała za zadanie zbadanie planet zewnętrznych Układu Słonecznego i skierować teleskopy w głąb kosmosu w celu poszukiwania inteligentnych cywilizacji. Rządowa agencja SPACECOM podejrzewa, że ktoś ze stacji kieruje impulsy z energią plazmową w stronę Ziemi. Zabiły one już ponad czterdzieści tysięcy ludzi, a skutki kolejnych mogą być jeszcze gorsze.
Brad Pitt w filmie Ad Astra / fot. materiały prasowe
Roy jest kandydatem idealnym, żeby wybrać się w tajną misję na Marsa, skąd ma nadać wiadomość do ojca, prosząc go o litość dla ludzkości. Astronauta jest również żołnierzem, posłusznie wykonuje polecone mu zadania, które pozwalają mu odizolować się od reszty ludzkości. Ucieka od innych i od siebie. Nic dziwnego, że jego małżeństwo (ledwo obecna Liv Tyler) zakończyło się porażką. Dla tego człowieka misja i wykonanie zadania są najważniejsze. Brad Pitt wciela się w tą postać wyśmienicie. Jego bohater nie ma w sobie za krzty heroizmu, bliżej mu do uszkodzonego przez śmierć córki Neila Armstronga z filmu Damiena Chazelle’a, niż bohaterskich wyczynów Matta Damona w
Marsjaninie. Małomówny, opanowany, skupiony, wyjątkowo smutny - jego oblicze komunikuje wystarczająco dużo.
Tommy Lee Jones w filmie Ad Astra / fot. materiały prasowe
Ad Astra jest po trochu nową wersją
Jądra ciemności, traktującą o podróży w nieznane, ale też w mroczne zakamarki ludzkiej duszy. Zamieńmy amazońską dżunglę - albo w przypadku
Czasu Apokalipsy wietnamską - na Układ Słoneczny i zobaczymy podobieństwa. Ray najpierw leci komercyjną rakietą na Księżyc w towarzystwie przyjaciela ojca (Donald Sutherland), potem zabiera się ze specjalnym zespołem na Marsa - z przygodami po drodze. Następnie, dzięki fortelowi (z pomocą bohaterki granej przez Ruth Negga) i wbrew rozkazom, rusza w ostatnią część wyprawy. Im dalej od Ziemi, tym dziksza i dziwniejsza jest to podróż. I tym bliżej rodziny i finalnego
katharsis. Upływ czasu i kolejne planety odbijają się na spokojnej dotąd osobowości bohatera.
Na skolonizowanym przez ludzi Księżycu toczą się wojny o zasoby naturalne. W porywającej sekwencji pościgów łazikami niemalże brakuje statków z banderą z trupią czaszką, by wziąć ją za scenę z osiemnastowiecznej powieści.
Kadr z filmy Ad Astra / fot. materiały prasowe
W tym kosmicznym dziele pobrzmiewają echa innych, wielkich tytułów gatunku. Działająca na wyobraźnię wizja przyszłości ma wiele z
2001: Odysei kosmicznej (proszę mi pokazać film sci-fi, który się do tego kamienia milowego nie odwołuje), ale również do
Interstellar Chrisa Nolana,
Grawitacji Cuarona (scena otwarcia i pogoń na Księżycu) i
Moon Duncana Jonesa. W warstwie formalnej pobrzmiewają echa filmów Terrence’a Malicka (
Drzewo życia) - szczególnie jeżeli chodzi o wszechobecne monologi, które w kilku momentach ocierają się o pretensjonalność (“Historia osądzi moje działania”) i tłumaczą za dużo to, co dzieję się na ekranie. Jednak ten zabieg podkreśla najważniejszą cechę
Ad Astra - to tak naprawdę film psychologiczny. Tu kłaniają się dzieła Wernera Herzoga (
Fitzcarraldo) oraz poprzedni film Gray'a -
Zagubione miasto Z. O nie do końca dostosowanym do życia, skalanym piętnem swojego ojca mężczyźnie, który jednocześnie żyje w jego cieniu, oraz nie może zrozumieć tego, co dzieje się w jego głowie. Którego zakończenie wybrzmiewa bardzo pozytywnie, budząc nadzieję nie tylko dla jednostki, ale także dla ludzkości. Może nie jesteśmy tak do końca skazani na klęskę.
Odpowiedzialny za zdjęcia Hoyte van Hoytema (
Interstellar) wspaniale buduje atmosferę filmu, nadając wnętrzom niezwykle realistyczny wygląd, ukazując majestatyczność kosmicznych konstrukcji i małość człowieka w kosmosie. Odrealniona ścieżka dźwiękowa autorstwa Maxa Richtera tworzy elektryzujące napięcie, będąc melancholijną i porywającą zarazem.
Ad Astra nie ma niestety potencjału kina komercyjnego. Brad Pitt i Tommy Lee Jones powinni zwabić do kina sporą rzeszę widzów. Ale za mało rozpoznawalny reżyser i zbyt introwertyczna historia mogą być problemem do osiągnięcia świetnego wyniku finansowego, kiedy za trzy tygodnie film trafi do dystrybucji. Jestem jednak pewien, że miłośnicy kina fantastycznonaukowego o tym ambitnym dziele będziemy rozmawiali jeszcze latami.
Ad Astra w kinach od 20 września.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe / Imperial-Cinepix
Założyciel i właściciel Movies Room. Z wykształcenia prawnik i certyfikowany mediator sądowy. Kocha filmy, od niedawna również sam je tworzy.
.
Gustuje w kinie rozrywkowym jak i w filmach, po których psychikę trzeba zbierać z podłogi. Znawca uniwersum Marvela oraz największy fan Batmana.
.
Odpowiedzialny za koordynacje zespołu, public relations oraz marketing.
.
Kontakt: [email protected]