Zaczyna się niewinnie. Po polskiej dzielnicy Nowego Jorku śmiga dziewczynka na hulajnodze. Wyskakuje kilka reklam, nieco nachalnych, jednak wybaczalnych, bo ktoś musiał sfinansować tak wielkie przedsięwzięcie. Bohaterka dojeżdża do skrzyżowania, gdzie o mało nie wpada pod koła lokalnemu taksówkarzowi. Ten krzyczy z okna, żeby uważał, biorąc ją za chłopca, co wyraźnie ją oburza. Odrzuca, że nie jest żadnym chłopczykiem, a Adą Niezgódką. Powinniśmy ją przecież znać. Pierwszy dyskomfort bierze się z faktu, że jeszcze przecież nie mamy zielonego pojęcia, kim Ada jest. W stosunku do widzów nie może sobie rościć prawa do bezproblemowego rozpoznania. Poczekajmy jednak, może zmieni się to w trakcie.
W międzyczasie po tym Nowym Jorku, jak i po całej reszcie globu podróżuje szpak Mateusz. Werbuje on dzieci do tytułowej akademii. Świetnie, że od początku chcemy pokazać ich różnorodność, gorzej jednak, że świadczyć ma o niej jedna, do tego maksymalnie stereotypowa cecha. Nie ważne czy to chłopiec z gitarą z Meksyku, czy dziewczynka z Ukrainy, w Akademii wszyscy przemówią po polsku. Po czasie, bo musi się tu rozegrać jeszcze trzecia, mroczniejsza strona historii.
Za nią odpowiada Danuta Stenka, będąca przewodniczącą krwiożerczych wilkusów. Od początku widać, że ma jakąś zadrę, a jej głównym wrogiem jest wspomniany Mateusz. Dzielą ich zatargi z przeszłości i za wszelką cenę chce go dopaść, aby dalszą bajkę opowiadać na swoją modłę. W krótkiej genezie mamy więc już główną bohaterkę, kolegów oraz zagrożenie. Można ruszyć w opowieść.
I tak jak cały czas wygląda to ładnie, tak niedomaga na najprostszych scenariuszowych tropach. Tekst napisany na potrzeby filmu wolny jest od wprowadzających meandrów, a od razu wytłuszcza to, czym się zajmiemy. A jest to skrupulatny biznesplan, który oczekuje, że uda się stworzyć w Polsce wielkie uniwersum, oparte o ograniczony wyłącznie wyobraźnią świat bajek. Nie zawiera on jednak być może najważniejszego elementu. Dobrego i intrygującego pierwszego filmu, który pociągnąłby za sobą zaplanowaną już przecież resztę.
Weźmy takiego Ambrożego Kleksa. Gdy już dostaniemy się do jego Akademii i możemy zacząć penetrowanie zakątków tej bajkowej krainy, szybko rzuca nam się w oczy, jak słabym jest on przewodnikiem. Film ma go, podobnie jak wspomnianą na samym początku Adę, za gwiazdę. Dlatego też nie myśli o żadnym specjalnym wprowadzeniu. Jakkolwiek Tomasz Kot odnajduje się w tej roli nieźle, z biednego scenariusza nie jest w stanie wydobyć frajdy, która ukierunkowałaby jakoś film. Nie ma jej ani w lekcjach, które, choć intrygujące są za krótkie, ani w jego fabularnej działalności, w której tak naprawdę jest niewiele znaczącym pionkiem. Powiedziałbym, że ma za zadanie popchnąć fabułę do przodu, gdyby istotnie tak było. On raczej nadaje jej swoje, jeszcze dobre imię.
Niewykorzystanego Kleksa można byłoby jeszcze znieść, gdyby resztę napisano lepiej. O ile Ambroży jest w tym filmie, jak wspomniałem, nieinwazyjny, o tyle z Adą problem jest zgoła inny. Na szczęście kartą więzów rodzinnych szybko eliminujemy zapędy obrońców tradycyjnych wartości, którym zamiana Adasia na Adę mogłaby przeszkadzać. Potem jednak ta Ada musi już pociągnąć film i to tu zaczynają się braki. Nie mam tego za złe Antoninie Litwiniak, a znowu, scenariuszowi. Nie daje jej on zbyt dużo cech, które mogłyby sprawić, że chcielibyśmy pójść z nią za rękę w tę historię. O ile Kleks jest już tu gwiazdą, Ada musi na to zapracować. Nie udało się jednak stworzyć jej odpowiednich warunków, bo poza naszkicowaną lekko historią rodzinną nie ma tu zbyt wiele.
Wszystkie te ledwo wprowadzone problemy nie przeszkadzają jednak rozmachowi filmu, z którym wiąże się chyba najbardziej przeszkadzający mi w nim mankament. Mianowicie, to nie jest pierwsza część. Znaczy, jest na papierze, jednak kompletnie nie opowiada historii tak, jakby miała nią być. Początkowa ekspozycja wskazuje na wielki powrót, a reszta na wielki finał, pełen rozwiązań ostatecznych i patetycznych wzniosłych momentów, które wybrzmieć mogłyby nie po dwóch godzinach z bohaterami, a co najmniej kilkunastu i nie w pierwszej, a w piątej części. Kawulski znowu nie znajduje w ekipie produkcyjnej hamulcowych dla swoich zapędów, więc do filmu wrzuca wszystko. Tona nawiązań, easter eggów i wątków jest do tego tak chaotycznie pocięta, że psuje nawet potencjalnie dobre rozwiązania. Nie ujrzymy tutaj czegoś na styl długiego, neonowego ujęcia z początku
Jak pokochałam gangstera. Bardziej natomiast czuć jak wiele wyleciało.
Teoretycznie nie było jeszcze kinowej premiery, a na film poszło już ponad 400 tysięcy widzów. Pokazy
przedpremierowe już od świąt odbywają się codziennie, a przypada ich po kilka na każdy multipleks. Ta sprytna taktyka pozwala dystrybutorowi odtrąbić sukces. Obawiam się jednak, że dobre mówienie o tym filmie będzie wymagać takich właśnie sztuczek, bo sam seans, szczególnie w aurze wyjątkowości, był dla mnie głębokim rozczarowaniem. Choć Tomasz Kot dostał już nawet rozgrzane przez najważniejszych polityków krzesło w RMF w porannej rozmowie Roberta Mazurka, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w debacie filmowej tego Kleksa, jak na szeroko zakrojoną kampanię marketingową jest dość mało. Nie dziwię się jednak, po seansie nie ma tu bowiem specjalnie o czym rozmawiać. Miejmy nadzieję, że grzechy naprawi sequel. Droga do tego będzie jednak długa, kręta i wyboista.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]