Po niesamowitej bitwie, jaką Mściciele stoczyli z Thanosem w Endgame ze zmiennym natężeniem cierpię na przypadłość, którą wielu fanów MCU może znać z autopsji: dalsze losy tego uniwersum przestają mnie powoli obchodzić. Interesujący koncept wyjściowy filmu Peytona Reeda dawał nadzieję na to, że choć na trochę odwróci ten proces zobojętniania.
Ant-Man i Osa: Kwantomania zaczyna się dość leniwie - nie licząc może króciutkiej sceny otwarcia z Janet. Ot, Scott Lang cieszy się ogromną popularnością po zwycięstwie nad Szalonym Tytanem, z czego z chęcią korzysta. Napisał sobie książkę, w restauracjach stawiają mu obiad i jest powszechnie uwielbiany. Jedyną rysą zdaje się być buntownicza natura Cassie. Córka naszego bohatera nie jest już niewinną dziewczynką i lubi stawiać na swoim. Ta cecha - wraz z serią niezależnych od niej nieporozumień - sprawia, że cała rodzinka zostaje wessana do świata, o którym dotąd nie miała pojęcia.
Trzecia już odsłona historii naszego człowieka-mrówki ma znacznie większe znaczenie dla uniwersum niż obie poprzednie razem wzięte. To już nie tylko przedstawienie losów jednego z najsympatyczniejszych superherosów Marvela, ale otwarcie dla dużego rozdziału w całym uniwersum - fabularna furtka dla wielu rozgałęzień konfliktu na gigantyczną skalę. I niestety właśnie ten aspekt zaliczam do największych wad
Kwantomanii. Reed wespół ze scenarzystą Jeffem Lovenessem starają się lawirować pomiędzy luźnym filmem przygodowym z komediowymi wstawkami a pozycją o cięższym wymiarze gatunkowym, zbliżonym wręcz już do
Infinity War. I cóż, choć nie przegrywa na tych polach na całej linii, jest w stanie wykorzystać zaledwie cząstkę drzemiącego w tych wątkach potencjału.
Kadr z zapowiedzi filmu Ant-Man i Osa: Kwantomania, Disney
Wciąż bowiem mamy do czynienia z porządną produkcją, która ma naprawdę świetne momenty. Cały ten ukryty wymiar, po którym poruszają się bohaterowie przez lwią część filmu, nie jest co prawda specjalnie oryginalny, ale stanowi bardzo przyjemną wycieczkę do krainy dziwadeł pochodzących z bardzo wielu tropów SF. Design stworów czy lokalna architektura na pewno zasługują na uznanie, kilka konceptów to prawdziwe złoto (np. mrówki Pyma), a etap ekspozycji gdzieś w okolicach drugiego aktu uważam za najlepszy punkt produkcji. Czar jednak pryska, gdy po sennym starcie i długim przygotowywaniu widza do finałowej batalii dostajemy pozbawione większych emocji i poczucia stawki łubu-dubu na częściowym autopilocie.
Ze strony postaci największe wrażenie zrobił na mnie rzecz jasna Kang Zdobywca. Jonathan Majors po raz kolejny udowadnia, że jego wybór do tej roli był absolutnym złotym strzałem. Gdyby otrzymał lepsze scenopisarskie podłoże, być może rzucalibyśmy porównania z Thanosem. Ekipa superbohaterów prężnie prowadzona jest przez charyzmatyczne trio Rudd-Pfeiffer-Douglas, choć muszę przyznać, że przez długi czas bardzo nie podobało mi się to, co uczyniono z postacią Scotta. Aż do finału bądź co bądź bohater Wojny Nieskończoności został zamieniony w preferującego bierność oportunistę, którego wszyscy okłamują, by się do nich nie przyczepiał. Co jakiś czas ktoś też podejmuje kompletnie irracjonalne decyzje, a prym wiedzie w tym niestety Cassie, z którą scenarzyści zwyczajnie przeszarżowali. Nigdy też nie zrozumiem marnowania czasu Coreya Stolla - bo M.O.D.O.K. stanowi jakiś groteskowy obraz swojej komiksowej wersji - ani angażu wyraźnie zmęczonego aktorstwem Billa Murraya.
Ostatecznie
Ant-Man i Osa: Kwantomania uważam za film niezwykle nierówny, a przez to trudny do jednoznacznej oceny. To sprawne kino, które w rzemieślniczy sposób wykorzystuje dotychczasowy dorobek, jednocześnie ograniczając się do kolejnego punktu w programie uniwersum przeplatanego z naleciałościami z poprzednich części. Ma swoje momenty, ale jego brak równowagi kompozycyjnej i kilka katastrofalnych decyzji scenariuszowo-obsadowych są mocnym ciężarem. Obejrzeć można, ale zdecydowanie nie trzeba.
Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.