Nim wczorajszy seans nowej części Avengers dobiegł końca, wiedziałem już, że wyjątkowo nie będę czuł się na siłach, by rzucić tradycyjną recenzją. Ładunek emocjonalny był zbyt duży, toteż trzeba było co nieco przetrawić, a i nawet teraz mam poważne problemy z uczciwym wytknięciem przywar. Bo choć tych ich wcale nie brakuje i w niejednym filmie starczyłyby na położenie całej produkcji, tego przypadku nieco już po fanowsku bronić będę.
https://www.youtube.com/watch?v=MQL5HUz3XLE
Od razu można powiedzieć, że absolutnie żadne zapowiedzi i przedpremierowe teorie nie przygotują nas na to, co dzieje się w trakcie seansu. Tak naprawdę po klęsce superherosów, jaką był wynik starcia z Thanosem w
Wojnie bez granic, dochodzi do kolejnej (czy też może – brutalnych konsekwencji tejże porażki). Pogrąża on znane nam uniwersum w letargu, który, zdawałoby się, trwać będzie całe pokolenia. I w ten oto sposób zamiast rychłego wprowadzania planów odkręcenia wszystkich „pstryknięć” bracia Russo serwują nam istny gatunkowy szwedzki stół.
kadr z filmu Avengers: Koniec gry
Avengers: Koniec gry stanowi jeden wielki hołd dla epickich komiksowych klasyków, w których patos i monumentalne obrazy idą pod rękę z kameralnymi scenkami, roztaczając typowe dla naszej popkultury rozszczepienie konwencji. Oprócz oczywistej przynależności do nurtu superhero movie, produkcja ma silne zagęszczenie cech związanych z innymi gatunkami – znacząco silniejsze niż w innych filmach ze stajni Marvela (i tak naprawdę wyróżnia się pod tym względem chyba w całym gatunku w ogóle). Zaczynamy w zasadzie od dramatu osadzonego w realiach Marvel Cinematic Universe, by po kilkudziesięciu minutach swobodnie wejść w
heist movie, komedię sensacyjną, zabawę w podróże w czasie czy epickie widowisko na miarę
Władcy Pierścieni. Nawiązanie do adaptacji powieści Tolkiena od Petera Jacksona jest tutaj oczywiście nieprzypadkowe. Ostatni akt tej opowieści przypomina finałowe, bezkompromisowe starcie herosów z siłami zła, naznaczone przez słynne kwestie -
Avengers Assemble Kapitana oraz
I am Iron Man Starka i staje się snem spełnionym dla tych, którzy zaczytywali się w powieściach graficznych spod znaku gargantuicznych rozmiarów batalii o kształt danej wersji uniwersum. Ilość pożegnań po rzeczonej walce sprawia, że mimowolnie kierujemy się myślami ku pięknym zakończeniom w
Powrocie Króla. Inna sprawa, że kinomana, który nie śledzi regularnie wydarzeń z MCU, bardziej niż zwykle może razić wszechobecny
fan service i konieczność bycia na bieżąco z pomniejszymi filmami tej superbohaterskiej mozaiki. Trzeba jednak przyznać, że trudno wyobrazić sobie na takim etapie inne rozwiązanie.
kadr z filmu Avengers: Koniec gry
Sercem i duszą marvelowych widowisk są superherosi, którzy przez kolejne filmy przeżywają stały, konsekwentny rozwój, a
Koniec gry jest swojego rodzaju zwieńczeniem tych wysiłków. W zasadzie każda ważniejsza postać otrzymuje godny finisz lub wstęp do nowego początku. Podczas gdy w
Wojnie bez granic skupiano się na ekspozycji tytułowego konfliktu na różnych liniach frontu w galaktyce, tutaj mamy nacisk na podejście bohaterów do zaistniałej sytuacji i ich ostatnią drogę w tej fazie uniwersum (a w niektórych przypadkach – ostatnią prostą). A każdy tę drogę przebywa inaczej. Od Thora, który po załamaniu nerwowym przerzuca się na tryb życia a la Big Lebowski tudzież profesora Hulka, poprzez rozbitego przez stratę rodziny Hawkeye’a/Ronina, aż po w pełni już dojrzałą osobę Czarnej Wdowy. Słodko-gorzką kompozycję tych wątków łatwo zobrazować, stawiając Chrisa Hemswortha z obfitym brzuchem i piwem kraftowym oraz Rocketem u boku naprzeciwko dramatycznej sceny na Vormirze, kiedy to Clint Barton i Natasha Romanoff walczą o to, które z nich ma się poświęcić dla sprawy. Ozdobą tego wszystkiego są oczywiście rozstrzygnięcia w sprawie dwójki najważniejszych członków Avengers. Z jednej strony piękne pożegnanie z Kapitanem Ameryką, który wreszcie znalazł sposób na osiągnięcie pokoju i stabilizacji w życiu, z drugiej – heroiczne poświęcenie Tony’ego Starka, który swój pokój i stabilizację znacząco skrócił, by uratować więcej niż jeden świat. Tym samym bracia Russo dopisują perfekcyjną kropkę nad „i” w kwestii odrestaurowania Iron Mana, nieco „zużytego” wcześniej przez Whedona, Favreau i innych. Trochę stanę też w obronie Thanosa, któremu już wielokrotnie postawiono zarzutu zbyt dużego stężenia
czarnocharakteryzmu w stosunku do poprzednich części. Po zobaczeniu zarysu reakcji na własne dziedzictwo po „pstryknięciu” Szalony Tytan bez wątpienia popadł we własne załamanie nerwowe, które jest w pełni uzasadnione, jeśli weźmie się pod uwagę jego ogólne podejście do sprawy, które zostało zaprezentowane jeszcze
Wojnie bez granic.
kadr z filmu Avengers: Koniec gry
Starałem się przelać na monitor jak najspójniejsze wrażenia z seansu, choć świadom jestem, że przypuszczalnie w jakąś godzinę-dwie po opublikowaniu tego tekstu przypomni mi się coś ważnego do napisania. Ale tak bywa w sytuacji, gdy film tak bardzo wejdzie na emocje. I oczywiście, znajdą się jeszcze inne powody do narzekań na
Koniec gry, na czele z pewnymi mniejszymi bądź większymi nielogicznościami związanymi z podróżami w czasie. Jednak sam należę do tych, którzy traktują je jako pewne mniej istotne skutki uboczne nostalgicznego zamknięcia misternie rozplanowanej serii, która zapisze się w historii kina. Śmiałem się, wzruszałem, a przede wszystkim przeżywałem wszystkie te wydarzenia tak, jakbym znowu był dzieckiem, które beztrosko poznaje swoich ulubionych bohaterów. Za wywołanie takich uczuć wprost nie mogę podchodzić do filmu braci Russo ze zwyczajową dozą krytycyzmu.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Założyciel i właściciel Movies Room. Z wykształcenia prawnik i certyfikowany mediator sądowy. Kocha filmy, od niedawna również sam je tworzy.
.
Gustuje w kinie rozrywkowym jak i w filmach, po których psychikę trzeba zbierać z podłogi. Znawca uniwersum Marvela oraz największy fan Batmana.
.
Odpowiedzialny za koordynacje zespołu, public relations oraz marketing.
.
Kontakt: [email protected]