Zastanawiam się, jakie są w Polsce marki na które chętnie patrzą wszyscy i które odbieramy w większości ciepło i przychylnie. Można się w takich poszukiwaniach zapędzić wszędzie, przez co wskazać Harry’ego Pottera obok Świata według kiepskich i Miodowych lat, na Kilerze kończąc. Wszystkie te produkcje łączy jedna ważna rzecz. Wspominamy je z rozrzewnieniem ze względu na komisarza Rybę, Arnolda Boczka, Tadzia Norka czy Hermionę i ich perypetie, czyli patrząc na postacie, cytaty czy wydarzenia, w których uczestniczyli. Na innym biegunie tego typu produkcji są Listy do M. i trzeba przyznać, że jest to niezbyt licznie reprezentowane grupa. Rzut oka w statystyki i widzimy pierwszą część z widownią ponad 2,5 mln, dwójkę dobijającą do trzech i trójkę ostatecznie tę barierę przebijającą. Sukcesy ogromne, jednak wspomniane emocje wywołują tu chyba tylko Listy do M. W sensie tytuł, ten świąteczny klimat i ta tradycja chodzenia na ten film do kina. Przed seansem najnowszej części doszedłem do wniosku, że to zadziwiające, jak mało z tej serii pamiętam, a przede wszystkim jak mało, mimo wspomnianych wyników, komedii TVN i wydarzeń w niej poruszonych jest w eterze. Wspomnianego Boczka imię zna każdy, postaci granej przez Adamczyka w Listach już pewnie mniej, mimo trzech megapopularnych filmów. Po seansie czwórki mam jednak wrażenie, że jest szansa to zmienić. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Nie da się ukryć, że ja i mi podobni kinoholicy i zwolennicy doświadczenia niesionego z tych miejscówek cały czas czekają na jak najszybsze ich otwarcie. Dlatego też wiadomość, która gruchnęła tydzień temu, nie napawa zbytnim optymizmem.
Listy do M. 4, dwa tygodnie przed Walentynkami, lecą z premierą na Player, co sprawia, że ostatni bastion upadł. Jeśli dystrybutorzy nie chcą czekać z tą premierą, nie będą chcieli czekać z żadną, a dla kin jeszcze chwila, zanim znowu spokojnie zasiądziemy przed dużymi ekranami.
Listy do M. to dla srebrnych ekranów w Polsce system seller taki, jak
Uncharted dla Playstation. Po przesunięciu listopadowej premiery wydawać się mogło, że to będzie ten tytuł, który jakoś kina w Polsce ożywi. Niestety, nie będzie. Po powrocie muszą sobie poradzić bez niego.
Czwórka stawia na sprawdzoną formułę, przygotowując nową garść epizodów spotykających naszych bohaterów. Konwencja jest luźna, co sprawia, że nie musimy się mocno martwić, które postacie są, które musiały skończyć, a których historię zaczynamy zupełnie od zera. Nie ma też tego problemu z powodu, o którym mówiłem w poprzednim akapicie. Włączając
Listy do M. 4 widz rozsiada się w fotelu, ogląda i czuje się, jak przy dobrze już znanym świątecznym stole.
Dlaczego mówię, że możliwość zapamiętania tej części jest większa niż w przypadku poprzednich? Trzeba przyznać bowiem, że bardziej niż wcześniej scenariusz stara się nam coś głębszego powiedzieć. Zaczyna się niewinnie, od nieco rwanego montażu, chaotycznej narracji i nieśmiertelnej dla serii Arkadii, jednak im dalej w las tym robi się ciekawiej. Szkoda, że wszystko inne, poza naprawdę niegłupimi morałami niektórych z historii, jest tak bardzo typowe.
Film w świątecznej atmosferze każe nam pamiętać o innych, przypominając jednocześnie, jak często, ale przede wszystkim jak bardzo tego nie robimy. Niby nic oryginalnego, ale treść przewodnia prostymi środkami przekazuje uniwersalne i przydatne nam przy obecnych nastrojach społecznych prawdy. Najlepiej robią to Karina i Szczepan, czyli wspomniany Adamczyk z Agnieszką Dygant. Kiedy jemu udaje się zobaczyć na ulicy trochę dobra, postanawia sam się nim podzielić, a zrobić to z sąsiadami, których niespecjalnie poznał, mimo ładnych paru lat mieszkania. Postanawia więc, przy wigilii zrobić obchód, pukając do każdych drzwi z opłatkiem. Choć domyślacie się, jak to się może skończyć, to wątek niesie naprawdę ważne przesłanie. Pozwala nam uświadomić sobie, jak bardzo nie znamy ludzi obok siebie. I przede wszystkim jak bardzo nie chcemy znać. Trochę żałuję tego braku premiery przed ostatnimi świętami. Może ktoś, podczas wigilii, próbowałby pójść śladami Szczepana.
Tym bardziej szkoda, że
Listy do M. 4 zbyt często ubierają płaszczyk taniej komedii romantycznej z niższej półki, znany nam dobrze z miliona wydawanych bliźniaczo podobnych produkcji. Stąd ciekawe wnioski czasem przesłoni kupa kabaretowych żarcików i tandetne, oczywiste twisty, w których każdy połapie się w trzy sekundy. Scenariusz jest więc połączeniem prostych środków z nieco bardziej ambitnym przekazem. Choć nie jest to zawsze udane połączenie, lenistwa scenariopisarskiego, które cechowało trójkę, nie stwierdzono.
Na plus trzeba dać również tej części, co w tego typu filmach nie jest oczywiste, że nie promuje toksycznych postaw. Naoglądaliśmy się już w tego typu filmach porzucających rodziny gości, wracających po trzydziestu latach, mówiących przepraszam i bez problemu ponownie zapraszanych w skromne progi bohaterek, że brak tego typu tropów jest warto odnotowania. Tutaj czujemy świąteczne ciepło z innych, lepszych moralnie powodów.
Aktorsko jest nierówno, jednak problem też raczej leży w scenariuszu, który niektórym członkom obsady nie daje wiele wykrzesać ze swych postaci. Najfajniej zestawić to na kontraście ról Rafała Zawieruchy i Vanessy Alexander. Obie postacie są średnio ciekawe, jednak gwiazda
Hejtera ma tu o tyle łatwiej, że jej postać nie jest budowana na stereotypach, przez co z równie niewielkiej roli wywołuje nieporównywalnie więcej sympatii. Do tego oczywiście sama aktorka, która ma w sobie coś hipnotyzującego. W swoim kajeciku młodych polskich talentów mam ją dawno zapisaną, teraz mogę to jeszcze podkreślić. Ta dziewczyna może w przyszłości zrobić duże rzeczy.
Czwarte
Listy do M. w swojej sprawdzonej formule nie przynoszą więc serii wstydu. To solidnie zrobiona komedia romantyczna, mająca własne atuty i niedrażniąca szkodliwymi oraz zwyczajnie głupimi tropami. Wszystko, co jest w niej słabe, nie jest gorszące i nie boli, przez co spędzamy z nią naprawdę przyjemny seans. Jeszcze raz szkoda, że na Player, a nie w sali kinowej.
Listy do M. 4 obejrzeć można w serwisie Player.pl.
[poll id="132"]