Gdyby powiedzieć, że Pan Hirayama to japońskie alter-ego wspominającego swoje życie Jonasa Mekasa, należałoby także stwierdzić, że Perfect Days to azjatycka rekonstrukcja Ścinków z życia szczęśliwego człowieka, a to nie do końca byłaby prawda. Wim Wenders, co prawda, sili się momentami na grę sentymentów, ale za jego skromno-milczącym bohaterem wcale nie stoi żal za tym, co było, a rozsmakowanie w tym, co jest. Może w takim razie warto pokusić się o stwierdzenie, że niemiecki reżyser świadomie dekonstruuje mit samotnej starości, powielany także przez Mekasa, aby dać nam lekcję, że szczęście schyłku wieku wcale nie tkwi we wspomnieniu przeszłości, tylko w rytualnej kontemplacji teraźniejszości? Pan Hirayama, wpatrzony w rozchwiane na wietrze gałęzie drzew, wydaje się przekonany – w końcu z jego twarzy ani na chwilę nie znika uśmiech.
Naszego bohatera poznajemy o świcie. Złożyć łóżko, zrosić rośliny, kluczyki, zegarek, puszka jakiegoś gazowanego napoju w automacie obok domu, samochód, znowu kluczyki, sprzęgło, gaz – po tym poznajemy kolejny taki sam dzień, w takim samym mieście, z tak samo niezmienną pogodą ducha. Pan Hirayama spełnia się w pracy dozorcy tokijskich toalet publicznych – pokornie wymyśla nowe sposoby utrzymywania czystości, aby jak najlepiej wypełniać swoje obowiązki. Mogłoby się wydawać, że największą bolączką naszego bohatera jest samotność i rutyna, tymczasem Hirayama w tej powtarzalności znajduje własne szczęście, tkwiące w skupieniu na detalu i drobnej przyjemności.
Zobacz również: Daisy Ridley w zwiastunie filmu o kobiecie, która przepłynęła kanał La Manche
Wim Wenders zręcznie przeprowadza nas przez historię z pozoru o niczym, opartą na biernym śledzeniu codzienności starszego mężczyzny. Dzięki umiejętnemu skupieniu uwagi odbiorcy na emocjach głównego bohatera zaraża pozytywną energią, jednocześnie zachęcając do kontemplacji własnego życia, bez względu na jego blaski i cienie. Niebagatelna, w tym rola hipnotyzującego aktorstwa Kojiego Yakusho, wcielającego się w postać pana Hirayamy – pokrzepiającego, a jednak skłaniającego do refleksji. Podobny jest sam sposób konstrukcji filmu Wendersa – zastosowane decyzje reżyserskie, ruch kamery (czasami reporterski), czy muzyka tworzą pogodną atmosferę radości z dnia codziennego, w której płynie nasz bohater, podobnie jak płynie narracja. Oglądając Perfect Days widz wsiąka w przedstawioną historię, nie oczekując twistów fabularnych i wartkiej akcji – znacznie ważniejsze jest w tym przypadku umiłowanie chwili i wejście w buty pana Hirayamy. Bohater przyjmuje z pokorą i zadowoleniem wszystko to, co przynosi życie, natomiast my - to, co widzimy na ekranie.
Dzieło Wendersa to w gruncie rzeczy hymn dla rytualnych przyjemności i lekarstwo na starczą samotność. Reżyser opowiada zarówno o uroku życia samemu dla siebie, realizowania swoich drobnych pasji oraz dziwactw, jak i cudowności dzielenia się chwilą z innymi. Takie życie może też ranić, doprowadzać do szału czy wzruszać, ale to nadal życie, które Wenders (a także pan Hirayama) pojmuje w skali totalnej, jako kalejdoskop dobra i zła, smutku i radości, pokazujące nam, że naprawdę czujemy i naprawdę żyjemy. Jednocześnie Perfect Days zachwyca możliwością skupienia na detalu, kwiecie i drzewach, powolności w szybkości, prowincji w centrum tokijskiego zgiełku, a na to często, we własnych zobowiązaniach i frustracjach, sami nie znajdujemy przestrzeni. Chyba za to należy się Wendersowi największy zaszczyt - że pozwolił nam na choć chwilową okazję, by odłożyć na bok złą energię i pobyć szczęśliwszą wersją siebie.
Ilustracja wprowadzająca: fot. Materiał prasowy
Nie polubiłem się od razu z Kubrickiem, przez długi czas nie znałem Coppoli, Lynch z początku wydał mi się dziwny. A jednak od małego kochałem film. Tą pasją dzielę się teraz na różne sposoby, choć oficjalnie studiuję prawo, a wyżej wymienionych staruszków traktuję dziś jak duchowych przewodników. Skontaktuj się ze mną! [email protected]