Gdy wspominam swoje początki gierkowania taj już bardziej „na poważnie”, to na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się właśnie seria Mass Effect. To podczas poznawania historii załogi Normandii poczułem, że gry to naprawdę coś pięknego. Dlatego też na odświeżone przygody komandora Sheparda czekał z wielką niecierpliwością. Czy było warto?
Zacznijmy może od wyjaśnienia, czym tak właściwie jest
Mass Effect: Edycja legendarna. W skrócie to wydanie zbiorcze zawierające wszystkie trzy części podstawowej trylogii (nie ma tu
Andromedy) wraz ze wszystkimi dodatkami. Twórcy nie dali nam jednak tylko wspomnianej zwartości – którą moglibyśmy przecież kupić na różnych platformach – ale dodatkowo wszystko lekko podrasowali. Lekko czy też trochę bardziej to już kwestia sporna – na pewno jest to najlepsza forma, w jakiej możemy poznać tę epicką space operę. Co się na to składa? Przede wszystkim podbicie maksymalnej rozdzielczości do nawet 4K, podmienienie części tekstur, poprawienie oświetlenia, podbicie nasycenia barw oraz dodanie kilku współczesnych shaderów. I voilà, mamy ładny remaster, który odmładza najstarszą grę z 2007 roku o dobre kilka lat.
https://www.youtube.com/watch?v=n8i53TtQ6IQ
Zakup
Mass Effect: Edycja legendarna warto rozważyć przede wszystkim, jeśli chcemy przejść całą trylogię, począwszy od jedynki. To właśnie pierwsza odsłona przeszła tu bowiem największą metamorfozę. Choć trylogię
Mass Effect poleciłbym absolutnie każdemu, tak rozumiem problemy wielu osób z przebiciem się przez jedynkę, która ma już 14 lat. Historia jest tu nadal świetna, to nie ulega wątpliwości (choć kolejne odsłony robią to jeszcze lepiej). Mimo wszystko drętwe sterowanie, czy nawet tak ważne tu strzelanie, w połączeniu z mocno kulejącą już grafiką, zwyczajnie odstraszały młodszych graczy. W
Edycji legendarnej w poprawienie pierwszej odsłony włożono najwięcej pracy, co widać od pierwszych minut z grą. Lądowanie na Eden Prime, szybkie spojrzenie w niebo, które raczy nas piękną flarą światła, dialogi z porządnie wyglądającymi modelami postaci i otoczenie złożone z o wiele bardziej szczegółowych tekstur – w tym momencie wiesz, że warto było kupić tę grę jeszcze raz.
Oczywiście nie wszystko jest tak kolorowe. Nadal musimy zmagać się z wieloma gameplayowymi bolączkami jedynki. Strzelanie jest mocno przeciętne, wybieranie umiejętności piekielnie upierdliwe, poruszanie drewniane, towarzysze robią, co im się podoba, no a windy nadal są – choć wczytywanie jest błyskawiczne i mało ciekawe pogawędki można zwyczajnie pominąć. Do tego Mako, które śniło mi się po nocach, gdy pierwszy raz przechodziłem
Mass Effecta. Pojazd pozostał, bo jest głównym narzędziem w wielu misjach fabularnych. Na szczęście twórcy coś tam popracowali i przynajmniej prowadzenie go jest mniej uciążliwe. Bonusem jest też podziwiane naprawdę ładnych teł przy przemierzaniu kolejnych planet, bo te po podrasowaniu oświetlenia potrafią naprawdę zauroczyć. Ogólnie cała pierwsza odsłona
Mass Effecta jest połączeniem świetnych misji fabularnych z kompletnie nieciekawymi aktywnościami pobocznymi. Warto skupić się więc na ściganiu Sarena, a resztę „podejrzanych sygnałów” na jakiś wygwizdowach zostawić w spokoju.
Fot. Mass Effect™ Edycja legendarna / Mass Effect 1
Mass Effect 2 za to to już bardziej współczesna odsłona serii, więc też nie wymagała aż tak wielu usprawnień. Tutaj bardziej skupiono się na poprawie oświetlenia, kolorów i cieniowania, co i tak przyniosło bardzo satysfakcjonujące efekty. Gra jednak jest znaczenie bardziej dopracowana pod względem rozgrywki – zrezygnowano z Mako na rzecz skanowania planet, misje poboczne są o niebo lepsze niż w jedynce, poznajemy tu całą masę ciekawych postaci, a główny wątek fabularny jest niezwykle angażujący. W dwójce, w przeciwieństwie do jedynki, polecał sprawdzić wszystko, co się da. Warto bowiem poznać dogłębnie historie naszych towarzyszy oraz zwyczajnie rozwinąć wszystkie nasze zdolności, by w finale uratować jak najwięcej osób. Osobiście dwójka to moja ulubiona odsłona serii. Po prostu uwielbiam tę kameralną historię, świetnie wspominam Człowieka Iluzję jako nieoczywistego antagonistę oraz do dziś mam w głowie wieź, jaką nawiązałem z całą masą piekielnie dobrze napisanych postaci. Chyba lepiej nie dało się tego zrobić. Dlatego też dobrze było przeżyć to jeszcze raz w lepszej formie.
A potem przychodzi czas na
Mass Effect 3, które po prostu miażdży rozmachem dziejących się tu wydarzeń. Gra jest też zdecydowanie najlepszą odsłoną pod względem warstwy audio-wizualnej. Wydana w 2012 roku produkcja nawet w oryginalnej wersji wygląda bardzo dobrze i mogłaby konkurować z wieloma tytułami wydanymi stosunkowo niedawno. Drobne szlify w edycji legendarnej sprawiły, że ta wygląda jeszcze lepiej i ponowne starcie ze Żniwiarzami to czysta w przyjemność. Zakończenia oczywiście się nie zmieniły, więc ci, co narzekali, będą narzekać nadal. Ja ponownie będę się upierał, że to było naprawdę zgrabne zamkniecie tej spektakularnej trylogii.\
Fot. Mass Effect™ Edycja legendarna / Mass Effect 1
Dużym plusem
Mass Effect: Edycja legendarna jest scalenie wszystkich trzech części z dziesiątkami wydawanymi po ich przemierzę DLC. Okej, większość to jakieś kosmetycznej popierdółki, jak ciuchy czy bronie. Jednak znajdziemy tu przynajmniej kilka świetnych rozszerzeń fabularnych. Te najciekawsze znajdziemy w
Mass Effect 2 i
3. W dwójce możemy na przykład przeżyć świetną historię z Liarą T’Soni, odwiedzić wrak pierwszej Normandii czy pościgać się latającymi samochodami. W trójkę za to dostajemy ciekawą misję związaną z urlopem Sheparda czy też tę, gdzie szukamy starożytnej rasy. Zdecydowanie warto w nie zgrać.
Na koniec zostawiłem kwestię wersji językowych, która była chyba największą wpadką twórców przy premierze
Edycji legendarnej. W odświeżonym wydaniu zbiorczym mamy do wybory dwie wersje językowe – oryginalną angielką oraz polską. Tak jak to było w oryginalnych wydaniach, dwie pierwsze części zawierają polski dubbing, a trzecia tylko polskie napisy. No i niestety twórcy nie przewidzieli chyba, że nie wszystkim może podobać się polski dubbing (ja lubię, polski Wrex wymiata). W grze nie było bowiem możliwości ustawienia angielskiego dubbingu oraz polskich napisów – w grę wchodziła tylko pełna zmiana jeżyka, czyli również na angielskie napisy. Na szczęście twórcy, zrozumieli, że było ro głupie i naprawili tę opcję w najnowszej aktualizacji. Chwała im za to, ale taka możliwość powinna znaleźć w grze już w dniu premiery. Małym zgrzytem jest też brak polskiego dubbingu w DLC. Doprowadza to do dziwnej sytuacji, gdzie podczas ogrywania dwóch pierwszych części z polskim dubbingiem, gdy włączymy misję z DLC, raz słyszymy polski język, a raz angielski. Warto było tu pomyśleć nad dograniem dubbingu.
Fot. Mass Effect™ Edycja legendarna / Mass Effect 1
Czy warto sięgać po
Mass Effect: Edycja legendarna? Powiem tak: bierz nawet dwie kopie, wariacie – drugą dasz koledze, który z jakiegoś powodu nadal nie poznał tej fantastycznej historii. Samej fabuły
Mass Effecta polecać nie trzeba, a jeśli chodzi o
Edycję legendarną, to mogę powiedzieć, że twórcy odwalili kawał dobre roboty, dopracowując już leciwe wydania. Dzięki odświeżonej oprawie i większym zmianom w najbardziej archaicznej jedynce, cała trylogia stała się grywalna jak nigdy. Jedyne, co zaprzątało moją głowę podczas kolejnych eskapad z Shepardem, to pytanie: co gdyby twórcy zdecydowali się na pełnoprawny remake?
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe