Jak czuliście się po odejściu ukochanej osoby? Jakoś tak niezbyt lekko i przyjemnie, prawda? Bo może i grafik się nieco rozluźnił i powstaje szansa na nową miłość, ale wszystko inne przygniata niczym przyciasny kubrak. Tak właśnie ma się Scott Pilgrim. Minęły miesiące od odejścia Ramony, a jedynym progres, jaki poczynił, to ten w grze na kieszonkowej konsoli. Tymczasem wróg czai się u bram. W Toronto otwiera się klub należący do Gideona. Zanim jednak dojdzie do kulminacyjnej bitwy, Scott musi rozliczyć się z przeszłością.
Bryan Lee O'Malley poczynił ogromne postępy na przestrzeni sześciu tomów swej historii, czego nie można powiedzieć o jej głównym bohaterze. Scott to nadal lekkoduch o małym rozumku, ale jakakolwiek przemiana byłaby bezcelowa. To tak, jakby Batman nagle zaczął racjonalnie naprawiać Gotham z pozycji miliardera-filantropa lub Spider-Man zadbał o pracę i bliskich, bez bujania się na sieci. Niby logiczne rozwiązania, ale ich historie straciłyby cel. Scott pozostaje Scottem, ale nie jest to nic złego dla całej opowieści. Choć inaczej ma się sprawa właśnie z tego racjonalnego punktu widzenia...
Ostatni tom serii skłonił mnie do pewnej refleksji. Scott i Ramona to fatalna para. Czerwone flagi tak wielkie, że sam towarzysz Lenin nie powstydziłby się nieść ich fizycznych manifestacji na czele rewolucji. On - błazen z syndromem Piotrusia Pana. Ona - chwiejna egocentryczka, do tego ze skłonnością do złych chłopców, co rzecz jasna kochają najbardziej. I to już po okrojeniu ich z komediowych przywar, którymi obudował ich autor. Oczywiście nie jest to przestroga wobec lektury. Scott Pilgrim to zwariowana komedia, a nie realistyczna obyczajówka i o wiele gorsze dla pojmowania relacji damsko-męskich są telenowele. No i trochę zaprzeczając swoim wywodom - czyż nie ciekawiej czasem być z osobą, nazwijmy to, bardziej skomplikowaną, niż z pomnikowym ideałem?
Bywa, że wielkie tytuły kończą się fatalnie. Misternie tkany scenariusz w ostatniej fazie rozłazi się, tworząc chaotyczną plątaninę niedokończonych i zmarnowanych wątków. Scott Pilgrim w godzinie chwały tom 6 szczęśliwie nie należy do tej grupy. O'Malley kończy wszystko zgrabnie, miejscami zaskakując i utrzymując pozytywny, luźny ton swej opowieści. I choć w akapicie wyżej narzekam na charakter związku Ramony i Scotta, to ostatecznie zasłużyli oni na happy end.
O'Malley przyzwyczaił nas do tego, że sceneria małomiasteczkowej, chillowej imprezy zmienia się w widowisko rodem z komiksów Marvela z kadru na kadr. W Scott Pilgrim w godzinie chwały tom 6 wchodzimy w ostateczny etap rywalizacji Scotta i Gideona. Pojawiają się więc efekty godne najbardziej szalonych dzieł popkultury, ale najciekawsze jest budowanie tła do finalnej batalii. O’Malley stosuje techniki znane zarówno z mang, jak i komiksu zachodniego, a całość wychodzi mu nieźle i autorsko. Zakończenie serii jest widowiskowe zarówno pod względem bitewnym, jak i romantycznym. Ostatnie kadry to coś naprawę uroczego i pięknego.
Scott Pilgrim to seria, która była potrzebna na polskim rynku. Pomimo niekiedy nadmiernej lekkości przekazu, stanowi istotną pozycję w kanonie współczesnego komiksu. To przede wszystkim millenialsowa rozrywka z pewnymi kulturowymi smaczkami i w tej roli sprawdza się znakomicie. Choć czasem autor łapał zadyszkę, a główny bohater męczył, finalnie opowieść kończy się bardzo dobrze zarówno dla czytelnika, jak i bohaterów. Nagle Comics zapowiedziało kolejną pozycję z bibliografii O'Malleya i przyjemnie będzie powrócić za jakiś czas do jego twórczości, mimo że już bez Scotta i Ramony.
Tytuł oryginalny: Scott Pilgrim 06: Scott Pilgrim's Finest Hour
Scenariusz: Bryan Lee O'Malley
Rysunki: Bryan Lee O'Malley
Tłumaczenie: Paweł Bulski
Wydawca: Nagle Comics 2025
Liczba stron: 248
Ocena: 80/100
Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.