
X-Men i Alpha Flight ruszają na ratunek Cyclopsowi i Madelyne Pryor oraz pasażerom ich samolotu. Na miejscu okazuje się, że nie tylko nie ma tam jego wraku, ale i pośrodku lodowej pustyni stoi baśniowy pałac. Niedoszłe ofiary katastrofy przeżyły, a nawet dostały szereg cudownych mocy. Takich, przy których zdolności obu drużyn wydają się liche. Ot Scott nie potrzebuje już okularów, a Pryor byłaby zbawieniem dla każdej służby zdrowia. Ma to jednak swoją cenę... Równolegle do tych wydarzeń młodociana jeszcze wówczas ekipa New Mutants trafia do Asgardu, gdzie jednak próżno szukać Odyna i Thora.
Mniej zaangażowany w świat Marvela czytelnik zada pewnie pytanie - kim do licha są Alpha Flight? Ujmując to najprościej, to tacy kanadyjski Avengers, gdzie większość członków koresponduje z rodzimą kulturą i folklorem. Jest Indianin o ksywce Shaman. Uczony, który zmienia się w futrzastego Sasquatcha i śnieżna czarodziejka Snowbird. To ciekawe urozmaicenie, ale równie dobrze mogliby ich zastąpić inni mutanci. Niemniej przy tak znikomej obecności supergrupy z Kanady na naszym rynku, zawsze to interesująca odmiana.

Akcja ma miejsce przed wydarzeniami z Inferno. Madelyne Pryor jest jeszcze partnerką Cyclopsa, a Xavier aktywnie bierze udział w działalności X-Men. Choć dzieje się wiele, to perypetie mutantów to nie sielanka. Zagrożenia nie są jednak porównywalne do przewrotu na miarę M-Day czy Ery Krakoi. Claremont to autor wielu dramatycznych zmian w historii homo superior, ale tutaj takich nie uraczycie. Dzieje się wiele i autor wyraźnie ma radochę z mariażu X-Men z Asgardem, ale to nie event zmieniający losy obu aspektów Marvela.
Styl Asgardczyków zdefiniował jeszcze Jack Kirby i choć przeszli oni wiele zmian, duch The Kinga jest silny w ich stylówkach. Jak na dłoni widać to choćby w przypadku grupy obdarowanych tu niesamowitymi mocami bohaterów. Arthur Adams i Paul Smith tworzą przyjemne dla oka obrazki, wśród których najbardziej w pamięć zapada Storm z Mjollnirem w ręku. Panowie wykonują solidną robotę, ale tak jak i fabuła, nie jest to coś przełomowego. Mitologiczny świat Asgardu gładko jednak komponuje się ze światem mutantów, u których zaczęły kiełkować mniej trykociarskie stylówki rodem z lat 90..

X-Men: Wojna w Asgardzie to dobra komiksowa klasyka, pokazująca, że Chris Claremont śmiało wkraczał w inne domeny Marvela. I co ważniejsze, dobrze sobie w nich radził. Tytułowa historia może nie stała się kamieniem milowym w historii homo superior, ale i dziś prezentuje się na tyle przyzwoicie, że można dać się porwać przygodzie. Mam teorię, że komiksy z X-Men przez swoją różnorodność i silne zaangażowanie społeczne starzeją się lepiej niż typowa superbohaterszczyzna. Następnym tytułem w kolejce od Muchy jest Bishop's Crossing, nieco młodsza historia, ale nadal zaliczana do klasyki. I to tej epickiej.

Tytuł oryginalny: X-Men: Asgardian Wars
Scenariusz: Chris Claremont
Rysunki: Arthur Adams, Paul Smith
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Mucha Comics 2025
Liczba stron: 248
Ocena: 75/100
Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.