Wszystko zaczyna się od próby zasiedlenia planety poddanej już zaawansowanej terraformacji. W wyniku aktu terroru dowodząca wyprawą doktor Kern zostaje jedyną ocalałą z ekspedycji. Tymczasem wiele lat później nad glob przybywa statek-arka Gilgamesz. Ludzkość stała się zdesperowanymi kolonizatorami na wymarciu. Przez stulecia na planecie doszło jednak do nieoczekiwanego. Zasiany na niej nanowirus pomógł rozwinąć się gatunkom, które dla odmiany nie były małpami. Koroną stworzenia doktor Kern okazały się pająki. Jednak czy ludzkość jest w stanie zaakceptować równorzędny gatunek? I przede wszystkim - czy sama nie spadła przez niego na drabinie rozwoju?
Ewolucja jest jak surowa macocha. Nie pozwala nikomu zostawić więcej, niż jest to niezbędne do przetrwania. Człowiek zamiast kłów czy jadu zainwestował w intelekt, przeciwstawne kciuki i samoświadomość. Czasem wychodzi z tego malarstwo i poezja, a czasem ludobójstwo. W Dzieciach czasu skupiamy się jednak na skrajnie odmiennym gatunku. Tchaikovsky tworzy pajęcze społeczeństwo, co już w samym brzmieniu trąci lekkim sajfajowym przekoloryzowaniem. Ale nie wpada w sieć [UsW1] własnej fantazji, dając dość wyważoną wizję rozwoju i spotkania obu gatunków. Bez znanych i zużytych już klisz gatunkowych.
Adrian Tchaikovsky daje sobie czas, co pozwala mu jasno wyłożyć przed czytelnikiem swój pomysł. Nie idzie na skróty. Pajęcze społeczeństwo rozwija się etapami, podczas gdy ludzie starają się wstać z kolan. Nie jest to jednak banalny wyścig o hegemonię ani próba pseudo-filozoficznej debaty na temat homo sapiens i jego stosunku do młodszego, ale niemal równego gatunku. Tchaikovsky jest bezlitosny dla wydumanych wątków, ozdobników, całego ciężaru mędrkowania, jakim często obrośnięte jest przeszarżowane SF. Słowem - jest jak ewolucja. Ucina to, co zbędne, pozostawiając swój szczytowy pomysł w idealnym punkcie.
Dzieci czasu to powieść ambitna. Momentami wydawała mi się aż nazbyt śmiała i złośliwie czekałem, aż pan pisarz wywali się na twarz. Zamiast przekoloryzowanej opowiastki dostałem jednak solidne SF, które za parę dekad może otrzymać miano klasyki. Dwutorowe prowadzenie narracji pozwala na gładki odbiór. Jej różnorodność nieco uciera nosa dumnemu homo sapiens. Oto stwór, którego zwykle traktuje się laczkiem, wyrasta na równorzędną siłę i podupadli przedstawiciele ludzkości muszę zdecydować, czy wejdą w buty kosmicznych marines nawalających z karabinka, czy pomyślą w zupełnie inny sposób. Doskonała lektura dla tych, którzy mają serdecznie dość banalnej fantastyki, ale jeszcze nie odważyli się wejść w światy Lema czy Asimova. To jednak nie koniec historii. Tchaikovsky stworzył jeszcze dwie części w tym uniwersum i oby okazały się choć w połowie tak dobre jak Dzieci czasu.
Tytuł oryginalny: Children of Time
Scenariusz: Adrian Tchaikovsky
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Vesper 2024
Liczba stron: 688
Ocena: 85/100
Dziennikarz, felietonista. Miłośnik klasyki SF, komiksów i muzyki minionych bezpowrotnie dekad.