Oto przed nami dość ciekawy eksperyment. Filmowa wersja Sydneya Pollacka z Robertem Redfordem, która jako pierwsza odważyła się adaptować powieść Jamesa Grady'ego, zrobiła to po mistrzowsku, stając się wzorem dla kryminalno-szpiegowskich widowisk tamtych lat, świetnie ukazując atmosferę zaszczucia i trwale wpisując się w kinowy kanon. Nowe Trzy dni kondora zostały przeniesione nie tylko do współczesnej rzeczywistości, ale także na ekrany telewizorów. Jaki mamy efekt po pierwszych trzech epizodach? Na pewno nie ma katastrofy.
Trzy dni kondora w swojej odświeżonej formule także rozgrywają się w świecie szpiegów i nieoczywistych, zawoalowanych intryg, o których istnieniu cywile zazwyczaj nie mają pojęcia. W Joe Turnera, analityka CIA, wciela się tym razem Max Irons. Młody, błyskotliwy mężczyzna pewnego dnia udaremnia zamach. Odkrycie to wpłynie na zawsze na niego i wszystkich jego bliskich.
Kadr z serialu Trzy dni Kondora
Jednego przynajmniej temu serialowi zarzucić nie można: nie idzie cały czas udeptaną ścieżką przez klasykę Pollacka. Już same fundamenty, związane z dobranymi postaciami, poważnie się odeń różnią. No i oczywiście cała fabuła została przeniesiona z lat 70. do współczesnych nam czasów. I trzeba przyznać, że twórcom wyszło to całkiem sprawnie, przynajmniej jak dotąd. Na pewno nie jest to stworzenie atmosfery grozy i niepewności na poziomie
Homeland – już bliżej temu do solidnego, acz wtórnego
American Odyssey – jednak nadal można mówić o porządnym przeniesieniu intrygi w realia XXI wieku. Twórcy zdawali się skoncentrować na tym, żeby uniknąć oskarżeń o stworzenie kalki. W tym celu obok macierzystej, szpiegowskiej linii fabularnej, równolegle dołączyli chociażby kwestię broni biologicznej, elementy debaty o bezpieczeństwie publicznym czy konfliktach międzynarodowych, a do tego jeszcze szereg subwątków postaci pobocznych. Cały ten tygiel – na czele z ostatnim wspomnianym elementem – z czasem niestety osłabia podstawowy wydźwięk fabuły, rozbijając ją. Nie pomaga również to, że zbyt szybko poznaliśmy przynajmniej tymczasowe
status quo narracji. Siłą filmu Pollacka było trzymanie widzów w ciągłym niepokoju, niepewności co do tego, komu można zaufać. I akurat ten aspekt nie powinien być ulegać zmianie. W serialu jak na razie wszystko jest nazbyt oczywiste. O ile pierwszy epizod w sporej mierze mógł zaciekawić, to już w dwóch następnych jak na wyścigi zaczęły się klarować wątki, a zbyt wielu rzeczy można było się domyślić.
Na pewno
Trzy dni kondora nie odznaczają się najciekawszymi możliwymi postaciami. Przede wszystkim zawodzi próba stworzenia wiarygodnego wątku związanego z życiem agentów CIA poza pracą i godzenia jej z potrzebami w sferze prywatnej. Głównie dlatego, że – znowu – zbyt wiele tu oczywistości. Przykładowo, o problemach i zarazem lwiej części osobowości głównego bohatera dowiadujemy się już w pilocie. Ot, mężczyzna, który ma problem ze związkami, bo ma pracę wymagającą zachowania całkowitej tajności. Jego moralne rozterki na temat zasadności radykalnej polityki CIA wobec wrogów USA to z kolei sztampa. Turner w wykonaniu Redforda był nieprzeniknionym inteligentem, który w trakcie kryzysowej sytuacji obnażał niechciane cechy swojej osobowości. Serialowa jego inkarnacja, pomijając już niewystarczającą charyzmę młodego Ironsa, jest tak oczywista w swoich motywach, że czyta się z niego jak z otwartej księgi. Podobnie jest z większością innych postaci, których wątki są wciskane jakby na doczepkę i raczej mało kogo interesują. Z niezrozumiałych do końca powodów ekwiwalentem granego wcześniej przez Maxa von Sydowa jest sepleniąca się dziewczyna. Ogromnym atutem obsady jest za to nieco nieoczekiwanie Brendan Fraser, tworząc niejednoznaczną, pełną sprzeczności postać – coś, co w przypadku tego serialu jest świetną odmianą. Nie zawodzi także William Hurt. Co prawda jego rola polega na razie na byciu typowym „dobrym wujkiem”, ale i tak potrafi nadać jej pewnych swoistych cech.
Tam, gdzie większość remake’ów zawodzi na całej linii,
Trzy dni kondora potrafią wyjść na plus. To sprawia, że jak na razie eksperyment ten można uznać za umiarkowanie udany. Oczywiście w dalszym ciągu nie zapowiada nam się kandydat na jednego z czołowych przedstawicieli gatunku. Czego by nie powiedzieć, pomimo dobrych chęci da się dostrzec pewne nieumiejętnie napisane wątki, w większości mało angażujących bohaterów czy od czasu do czasu niekonsekwencję. Ale nadal można produkcji dać szansę, szczególnie jeśli jest się fanem niezobowiązującego kryminału szpiegowskiego z elementami typowymi dla kina akcji.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe
Pierwszy odcinek już na platformie Showmax, kolejne w każdy czwartek.
Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.