Alan Moore nie lubi adaptacji swoich dzieł. Jego krytyczne podejście jest jednak w pewien sposób uzasadnione. Jeśli podliczymy najgłośniejsze produkcje, Watchmen. Strażnicy Snydera i V jak Vendetta Wachowskich pomimo wielu zwolenników wśród widzów nie potrafiły uchwycić esencji przemyśleń tego giganta komiksu, przechodząc dość powierzchownie po temacie (o Lidze Niezwykłych Dżentelmenów nie ma co się w ogóle rozpisywać). Damon Lindelof jest kolejnym, który postanowił zmierzyć się z tematem. Twórca Lost i Leftovers ugryzł temat z zupełnie innej strony niż jego poprzednicy0, przy okazji w żartobliwy sposób zbywając obligatoryjną już krytykę ze strony starego mistrza. Czy szarża mu się powiodła? Po obejrzeniu dwóch pierwszych epizodów możemy być pełni nadziei, że tak.
Zgodnie z zapowiedziami,
Watchmen jest tak naprawdę kontynuacją powieści graficznej Moore'a i Gibbonsa, a nie kolejną próbą przeniesienia jej na ekran. Jak szybko możemy się przekonać, nie są to jakieś mało spójne bajania z cyklu "co by było gdyby...", tylko konsekwentnie naszkicowana alternatywna historia, która uwzględnia najważniejsze aspekty związane z wydarzeniami nakreślonymi u Moore'a i Gibbonsa. Warto przy tej okazji wspomnieć o głosach sugerujących, jakoby znajomość komiksu nie była konieczna. Oczywiście, póki co produkcja HBO radzi sobie wprost znakomicie jako odrębne dzieło, ale biorąc się za nią bez komiksowego (albo od biedy - filmowego) przygotowania pozbawiamy się odpowiedniego kontekstu. A zdecydowanie jest co analizować.
Wizja Lindelofa zdaje się być dokładnie rozplanowana, a każdy jej istotniejszy czynnik stanowi konsekwencje szalonego przebiegu zdarzeń w macierzystej historii. Mamy pokłosie wielokadencyjnego rządu Nixona, szoku związanego z fenomenem Doktora Manhattana, oraz oczywiście wielkiego kłamstwa i zarazem masowego morderstwa Ozymandiasza. Serial daje nam znać o swojej zgodności z pierwowzorem, ale nie rzuca tego pod nos. Nie robi pretensjonalnych wykładów, którymi niejeden twórca zabijał obiecującą narrację. Gdzieś w trakcie dialogu przemkną nam zdjęcia najważniejszych prezydentów USA (kto pamięta jedną z ostatnich scen w komiksie, z pewnością może się uśmiechnąć), ktoś wspomni o wojnie w Wietnamie (ważnym elemencie układanki, bo w końcu w alternatywnej historii Moore'a konflikt jest wygrany przez najeźdźców), jeszcze w innym miejscu wspomni się pewnego samotnika z supermocami rezydującego na Marsie. Tak subtelnie i umiejętnie wplecionych smaczków po prostu nie da się w pełni docenić, nie znając choć przekrojowo oryginału.
Jak dotąd dominuje powolna, acz skrupulatna ekspozycja przejrzał nowego, wspaniałego świata, który znacząco różni się od naszej współczesności. Nie wchodząc zanadto w szczegóły, Stany Zjednoczone przypominają nieco jedną, wielką beczkę prochu, która może eksplodować przy jednym niewłaściwym ruchu. Problemy poruszane przez twórcę
Leftovers zostają uaktualnione w stosunku do arcydzieła Moore'a. Stąd pojawiają się biali rasiści, którzy z jakiegoś nieokreślonego jeszcze powodu przywdziewają maski Rorschacha. Naprzeciw nich stają policjanci, ukrywający swoją tożsamość za żółtymi kominiarkami, aby nie narazić siebie i swoich bliskich na lincz ze strony bezwzględnego wroga. Dopiero w epizodzie drugim otrzymujemy jakiekolwiek konkretniejsze informacje o bezpośredniej przyczynie tego, że stróże prawa są teraz swojego rodzaju spadkobiercami dawno już usuniętych z łona społeczeństwa superbohaterów (choć, rzecz jasna, nie da się postawić między nimi znaku równości). Pojawiają się także intrygujące retrospekcje związane z atakiem Ku Klux Klanu na afroamerykańską społeczność w latach 20. ubiegłego wieku. No i oczywiście nie zapominajmy, o krótkich, lecz zapadających w pamięć scenach z Adrianem Veidtem a.k.a. dawnym Ozymandiaszem (jak zwykle rewelacyjny
Jeremy Irons). Możemy być pewni, iż arcygenialny socjopata, który niegdyś zmienił świat na zawsze - obecnie znajdujący się w nieokreślonym odosobnieniu staruszek - odegra jeszcze w tej historii ważną rolę. A wszystko to przy genialnym soundtracku prosto od duetu Reznor-Ross.
https://www.youtube.com/watch?v=Rtskz--h7Gw&t=421s
Watchmen Lindelofa do samego końca był wielką niewiadomą. Nawet teraz nie do końca możemy być pewni, w którą stronę pójdzie ta opowieść. Pierwsze wrażenie jest wręcz piorunujące. Dawno nie pojawiła się w tym gatunku tak szczegółowo rozplanowana, wciągająca od pierwszych minut historia pisana przez entuzjastę, który postanowił nie zważać na protesty starego wygi i uderzyć z konceptem czerpiącym garściami z ukształtowanego uniwersum, a jednocześnie szkicującym własną wizję świata przekształconego niegdyś przez Manhattana i Ozymandiasza. Świata, którego problematyka i metakomentarze nie zostają zagłuszone - jak w bardzo powierzchownej interpretacji Zacka Snydera - a przenoszą się z nieaktualnych już klimatów zimnowojennych na współczesną tematykę. To bardzo odważny ruch, i oby Lindelofowi nie zabrakło żyłki przecierającego opowiadacza by spójnie i konsekwentnie łączyć tę wielowątkową podróż przez tę post-superbohaterską podróż.
Ilustracja wprowadzenia: HBO
Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.