Trzymałem kciuki za ten serial od momentu, w którym dowiedziałem się, że istnieje. Znakomity literacki pierwowzór, obsada złożona z niezwykle utalentowanych, a dotąd zazwyczaj błąkających się po drugim planie aktorów i arcyciekawy, wstrząsający temat do wyeksponowania. Sam początek jedynie potwierdził słuszność moich nadziei i dał jeszcze większy apetyt na kolejne epizody. Szkoda, że Terror nie dotrwał do końca ze swoimi ambitnymi zamierzeniami, nieraz blokując się na kolejnych wątkach niczym tytułowy statek na lodowych pakach.
Terror zgłębia tajemniczą sprawę zaginięcia dwóch brytyjski okrętów, które w roku 1848 wyruszyły na niebezpieczną wyprawę w głąb Oceanu Arktycznego celem odkrycia drogi morskiej do wschodniej części Azji. Dowodzone przez trójkę oficerów – Sir Johna Franklina (Ciaran Hinds), Francis Crozier (Jared Harris) oraz Jamesa Fitzjamesa (Tobias Menzies) – Terror i Erebus, uważane za dwa najpotężniejsze statki ówczesnego świata, zostają uwięzione w okowach lodu. Załoga dumy brytyjskiej floty musi sobie poradzić w wykańczającą niską temperaturą, własnymi wątpliwościami, a także coraz częściej ich napadającą niezidentyfikowaną ogromną bestią.
Jedno na pewno udało się temu serialowi: wprawienie widza w poczucie totalnej beznadziei załogi. Odcinek po odcinku członkowie królewskiej wyprawy coraz bardziej zagłębiają się w meandrach lodowego pustkowia, z każdym kolejnym poczynionym krokiem tracąc część tak charakterystycznej dla swojego narodu buty. Serial perfekcyjnie chwyta pod tym względem za gardło widza, już na samym starcie zaciskając swe szpony tak, by bez chwili zwłoki pochłonął co najmniej parę następnych odcinków. Przekaz jest dość jasny i czytelny: jest źle, a potem będzie jeszcze gorzej. Przez niemalże połowę sezonu oglądamy zmagania bohatera zbiorowego z żywiołem, którego nie tylko kompletnie nie rozumie, ale w zasadzie nawet nie próbuje. I dopóki utrzymuje się to w takim tonie, znacznie łatwiej wybaczać pewne ekranowe uproszczenia względem chociażby książkowego pierwowzoru.
Schody zaczynają się, gdy dochodzi do kluczowego punktu zwrotnego w narracji. Od razu można wyczuć pewne nienaturalne przejście fabularne i pewne niespójności z nim związane. Przede wszystkim boli to, że do pewnego momentu wzorowe skoncentrowanie się na walce załogi ze skrajnie wyniszczającym zdrowie żywiołem (a w zasadzie niemrawa próba odwleczenia nieuniknionego) nagle zostaje niemal całkowicie zastąpione elementami typowego survivalu z dość tanimi scenami akcji. „Niemal”, ponieważ dolegliwości związane z podróżą – na czele z największym powolnym zabójcą, czyli szkorbutem – nadal zbierają nader imponujące żniwo, lecz tracą na znaczeniu na rzecz buntów załogi czy wielkiej bestii, która czai się na przybyszów. O ile w literackiej wersji monstrum budzi respekt i stanowi pod wieloma względami bardziej symboliczne znaczenie dla historii, serial sprowadził go do roli niemalże komiksowego głównego przeciwnika do pokonania. Gwoździem do trumny jest fatalnie wykonany komputerowy wygląd, przywodzący na myśl przerośniętego, zdeformowanego pitbulla. Czasem także piękna zazwyczaj scenografia łamana jest bardzo kiczowatymi, powtarzalnymi pseudoelementami przyrody, ukazując braki w budżecie. To wszystko mocno psuje klimat produkcji.
Aspektem, który nie zawodzi od początku do końca, jest z pewnością aktorstwo. Tutaj niezależnie od poprowadzenia danych postaci odtwórcy poszczególnych ról spisali się w najgorszym razie dobrze. Jak można się było spodziewać, przynajmniej wyjściowo cała fabuła kręcić się będzie w głównej mierze wokół trójki dowódców. Hinds, Menzies i (przede wszystkim) Harris perfekcyjnie przewodzą reszcie obsady, swoją charyzmą nadając ton kolejnym scenom. Dodatkowym plusem są retrospekcje związane z ich życiem sprzed tragicznej wyprawy. Choć trzeba przyznać, że na mocno przerobionym względem książki scenariuszu najwięcej traci ten pierwszy – John Franklin jest o wiele bardziej płaski, jednowymiarowy, także o emocjonowaniu się jakimkolwiek konfliktem pomiędzy nim a Crozierem raczej nie może być mowy. Inaczej mają się sprawy z Fitzjamesem. W pierwowzorze Dana Simmonsa miał istotną, acz mocno drugoplanową rolę. Scenarzyści
Terroru znakomicie poprowadzili tego pyszałkowatego, pełnego skrywanych kompleksów Brytyjczyka, sprawnie ścierając go z Crozierem, stanowiącym z początku jego totalne przeciwieństwo. Jeżeli zaś chodzi o tego ostatniego, tu już mamy bez niespodzianek. Jego postać została już tak interesująco napisana, że potrzeba by było mnóstwo złej woli, aby ją zepsuć. Najbardziej ambiwalentny członek załogi, Irlandczyk w brytyjskiej flocie, alkoholik, pesymista, czasami choleryk, a zarazem bodaj najbardziej honorowa osoba z grona oficerów i jedyny, który na dłuższą metę ma szansę uratować tę ekspedycję.
Oczywiście
Terror obfituje w wiele innych, mniej bądź bardziej standardowe indywiduów. Tutaj jednak już nie jest tak wzorowo. Widać, że twórcy balansowali pomiędzy trzymaniem się prawideł książki a koniecznymi nieraz zabiegami adaptacyjnymi (wszak powieść Simmonsa ma tak dużo rozbudowanych subwątków, że nie sposób ich pomieścić w 10 odcinkach) i znaleźć złoty środek. I kilkakrotnie powinęła im się noga, chociażby przy spłyceniu postaci uchodzącego za etyczny wzór doktora Goodsira czy, z drugiej strony, przekombinowania kwestii największego drania w załodze, Corneliusa Hickeya, z którym tak naprawdę chyba nie wiedzieli co zrobić. Największy żal w omawianej materii mam chyba jednak o postacie kobiece, które spłycono tak mocno, jak tylko się dało. Sceny z nimi to zaledwie nikomu niepotrzebne przerywniki kobiet czekających na powrót swoich mężczyzn.
Jeszcze nigdy mój odbiór początku serialu nie różnił się tak mocno od tego, jak postrzegam go jako całość – stąd może moje lekkie poczucie rozczarowania przy werdykcie. Najpierw mogliśmy oglądać niespieszną historię, której klimat można było kroić nożem. Jednak z odcinka na odcinek nastroju ubywa, w zamian dając momentami rwaną narrację, brak pomysłu na kilka postaci i pełne absurdów ostatnie odcinki. Jednak w dalszym ciągu jest to świetnie zagrana, bardzo porządna produkcja o ludziach, którzy znaleźli się na granicy wytrzymałości, na terytorium tak niegościnnym, że aż żywo skłaniającym do porzucenia zasad etycznych i moralnych. A jako że
Terror Dana Simmonsa nie jest jakąś wielce popularną lekturą, większość osób nie będzie w stanie dostrzec wielu dodatkowych wad serialu od stacji AMC. I to w zasadzie stanowi koronny dowód na to, że produkcja Ridleya Scotta broni się jako samodzielne dzieło, zaś jako adaptacja – tutaj jest już sporo słabiej.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe AMC
Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.