Na ogół nie lubię bezpośredniego przenoszenia danego medium na ekran. Wolę raczej podejście związane z interpretowaniem danego materiału. I nie chodzi tutaj raczej o przypadek Gry o tron - której twórcy dobitnie pokazali, że bez książki wszystko im się rozlatuje - a chociażby Watchmen Lindelofa. Muszę przyznać, że z tego względu ani na Wiedźmina, ani tym bardziej na nowe Gwiezdne Wojny nie czekałem nawet w połowie tak bardzo, jak właśnie na wielki powrót tej znakomitej, rozkręcającej się z sezonu na sezon serii. Od wielkiej niewiadomej Netfliksa i kinowego hitu-wydmuszki wolę sprawdzoną, kreatywnie rozpisaną adaptację porządnego mariażu space opery z sci-fi. Nowy sezon wiele obiecywał, w końcu przeszedł na antenę Amazona, zapewniającego całkiem niemały budżet.
The Expanse wchodzi w czwartą fazę telewizyjnej interpretacji tej kosmicznej epopei. James Holden, kapitan Rosynanta, nadal przeżywa swoją przytłaczającą wizję, której doświadczył w ubiegłym sezonie. Tymczasem perspektywa nowych, niemal nieograniczonych przestrzeni do zasiedlania wpływa w ogromnym stopniu na delikatne polityczne
status quo ludzkości. Pewna ekspedycja rusza na jedną z nowych planet, które za cel obrali sobie pasiarscy osadnicy i przedstawiciele pewnej korporacji. Natychmiast dochodzi do poważnego incydentu, a zaradzić mu ma tradycyjnie pojawiający się w oku cyklonu Holden ze swoją załogą.
kadr z serialu The Expanse
Jak dotąd każdy kolejny sezon Ekspansji, podobnie jak wspomniana
Gra o tron, z każdym kolejnym sezonem oddala się od materiału źródłowego, coraz odważniej zmieniając wątki tak, jak im to pasuje. I trzeba przyznać, że nabierają w tym coraz większej wprawy. Już 3. sezon - czyli ostatni pod skrzydłami stacji SyFy - obfitował w mnóstwo świetnych zwrotów akcji, które nierzadko wręcz kontrowały to, co było w literackim pierwowzorze. Od zmiany ciężaru pewnych aspektów fabuły aż po totalną zmianę charakterów co niektórych postaci, ze znakomitym Ashfordem na czele (do tego ostatnio z przyjemnością wrócę później).
I tutaj właśnie dochodzimy do największej różnicy w stosunku do adaptacji cyklu George'a R. R. Martina.
The Expanse z niemalże każdą zmianą kursu robi lepsze wrażenie. Bo nie licząc zaledwie kilku wyjątków na przestrzeni całej dotychczasowej serii, owe alternatywne warianty same w sobie broniły się jako świetne rozwiązania, a dla czytelników powieści stanowiły interesującą niespodziankę, puszczenie oka ze strony twórców, absolutnie przy tych zabiegach samoświadomych. Nowy sezon w niczym nie ustępuje poprzednim, a w zasadzie całkiem sporo daje od siebie. Mamy więcej wzajemnie powiązanych ze sobą wątków, powrót do kwestii krążących wokół protomolekuły, starożytne cywilizacje, ujęcie aktualnego problemu w serialu zarówno w skali mikro, jak i makro - od strony politycznych salonów - no i te niesamowite, klimatyczne scenerie.
kadr z serialu The Expanse
A skoro już o tym wspominamy, przejęcie
The Expanse przez Amazon nie mógł się odbyć w lepszym możliwym momencie. Od pierwszych epizodów widać jest znacząco wyższy budżet. Dzięki temu możemy zachwycać się pięknie nakreślonymi obszarami New Terry czy wieloma przerażającymi obrazami żywcem wziętymi z książki (jak np. pokazane częściowo w trailerach dryfujące nad planetą ludzkie zwłoki). Czuć epicki rozmach historii, a jednocześnie nie przesadzono z pewnymi zabiegami, dzięki czemu klimat został zachowany. Cieszyć może zgrabne łączenie kolejnych cząstek układanki i czytelne, acz nienachalne wprowadzanie do 5. sezonu. O dziwo, zamiast 13 odcinków mamy ponownie 10. Powrót do formy z 1. sezonu wyszedł na dobre, bowiem pozbyto się zupełnie jakichkolwiek zbędnych dialogów i innego rodzaju zapychaczy. Mamy do czynienia z konsekwentną, dynamiczną narracją, która nie pozwala nam się nudzić.
Oczywiście siłą
The Expanse nadal są postacie. Załoga Rosynanta jak zwykle została znakomicie ukazana z całym swoim wzajemnym przywiązaniem i współzależnościami. Do tego na plus można zaliczyć Holdena, który powoli przestaje być zblazowanym cieniem literackiego protoplasty. Ale to oczywiście nie wszystko. Bobbie otrzymała zupełnie oddzielny wątek, co do którego choć mam pewne uwagi (m.in. motywacje Marsjanki na pewnych etapach), to ostatecznie się broni. Obraz psuje lekko postać dr Okoye. Cieszę się, że usunięto głupawy wątek zauroczenia Holdenem, wyzuto z niej niemal zupełnie jakąkolwiek osobowość. A szkoda, bo aktorka wcielająca się Okoye radzi sobie całkiem nieźle. Avasarala jak zwykle bryluje na salonach, tym razem mierząc się z być może największym wyzwaniem w swojej karierze i jednocześnie eksponując główny wątek polityczny sezonu. New Terra i wszelkie niesnaski z nią związane także dają radę (tak, ponownie oczywiście spotykamy "Millera"), ale im dalej, tym bardziej mamy prawo zachwycać się zupełnie nowemu, stworzonemu na potrzeby serialu wątkowi Sam i Ashforda. Ten drugi, grany przez genialnego Davida Strathairna, to prawdziwy czarny koń showrunnerów. Nie zdradzając zbyt wiele, Ashford książkowy był od początku do końca przerysowanym czarnym charakterem.
The Expanse dało mu walory rewelacyjnego antybohatera. Postaci skrzywionej przez życie, niejednoznacznej, ale niedającej się wręcz nie lubić. Zarówno aktor, jak i scenarzyści powinni otrzymać za niego gromkie brawa.
kadr z serialu The Expanse
The Expanse to prawdziwy dar dla każdego fana gatunku. To pełnokrwiste (choć dość lekkie) sci-fi, pieczołowicie wymieszane z zawadiacką, przygodową space operą. Do tego jeszcze niesamowicie rozbudowane uniwersum i spójna narracja, która tworzy swojego rodzaju alternatywną rzeczywistość w stosunku do książkowego oryginału. Bardzo pokrzepiająca jest wiedza, że co najmniej piąta odsłona jest w drodze. Ale kto wie, przy takiej popularności i jakości serii może cały ośmiotomowy cykl Ekspansji zostanie w pełni adaptowany?
Ilustracja wprowadzenia: Amazon Prime Video
Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.