Po obejrzeniu i ocenieniu pierwszego epizodu drugiej serii największego hitu HBO od czasów Gry o tron byłem niesamowicie spokojny o dalszy jej los. Westworld po pierwszym sezonie stał się prawdziwą nadzieją dla pełnokrwistego telewizyjnego SF. Nadzieją na to, że można stworzyć wysokobudżetową produkcję w tym gatunku, nie rezygnując z ambitnego podejścia do tematu. Niestety, im dalej w las, tym mocniejsze miałem przeświadczenie, że cała zabawa powinna zakończyć się na pierwszej serii.
Serial rozpoczyna swój drugi rozdział dokładnie w momencie zakończenia pierwszego: w trakcie wybuchu buntu hostów. Cały park Westworld i resztę zbudowanych terenów ogarnia totalny chaos. Dla ludzkich panów stworzenia kończy się wesoły czas wykorzystywania sztucznej inteligencji – rozpoczyna się walka. W obozie hostów buduje się potężna opozycja z obdarzoną wspomnieniami ze wszystkich swych wcieleń Dolores (Evan Rachel Wood) na czele.
Taktyka twórców
Westworld polega na zastosowaniu zestawu zagrań typowych dla wysokobudżetowych produkcji niemających zbyt mądrych pomysłów na kontynuację świetnych koncepcji. I przyznaję, że sam z początku zostałem odurzony tą gamą zróżnicowanych wizualnie dań, które zaserwowali mi Jonathan Nolan i Lisa Joy. Wartka akcja, połączona z zagadkowymi dialogami, nielinearne prowadzenie wątków, nowi gracze, obietnica w postaci zupełnie nowych terenów parku, no i oczywiście zmiany totalne w
status quo całej narracji. Gdzieś z tyłu głowy miałem jeszcze oczywiście multum tajemnic ojczyzny hostów, skrytych za tajemniczym labiryntem, co dodatkowo mnie napędzało. Po prostu uczta dla fana science fiction na bogato. Przynajmniej w teorii. Niemal perfekcyjnie zaprojektowana iluzja zaczęła szwankować gdzieś w okolicach półmetka sezonu. Bo z tymi obietnicami to jest tak, że prędzej czy później nawet najlepiej nastawiony widz, który oczekuje czegoś więcej niż kilkunastu strzelanin na krzyż pomiędzy oddziałami hostów a ich twórcami, będzie domagał się rezultatów. A gdy zamiast tego otrzymujemy kolejne znaki zapytania kryjące się za znakami zapytania, można zacząć się zastanawiać. Zwłaszcza, gdy za misternie splecioną otoczką dostrzegamy coraz większe złoża banału.
Bo w ogromnej mierze to banały, niestety. W 1. sezonie rewelacyjnie ukazano tytułowy park rozrywki, kreując kwintesencję wszelakich gier wideo w realnym świecie, jednocześnie dając w miarę świeże spojrzenie na sztuczną inteligencję i okraszając całość wciągającą narracją z paroma
plot twistami-perełkami. Kolejna seria jest w zatrważającej większości pretekstem do kolejnych szarż zbuntowanych hostów, podróży z punktu A do B poszczególnych postaci (lub ich grup) i pseudofilozoficznych monologów, które choć brzmią mądrze, przy bardziej krytycznym odbiorze są w najlepszym razie próbą wynalezienia koła na nowo, w najgorszym – zwykłym bełkotem. Nie żeby coś takiego nie występowało w pewnej ilości w sezonie pierwszym, jednak było to ładnie wynagrodzone ciekawie poprowadzoną narracją, której puzzle stworzyły na koniec sensowne zwieńczenie w finale. 2. sezon działa trochę na zasadzie patologicznego hollywoodzkiego sequela: to, co podobało się ludziom wcześniej, zostaje zwielokrotnione do granic możliwości bez dbałości o sens czy umiar. Sztandarowy przykład? Zabawa liniami czasowymi. Sezon poprzedni wykorzystał bardzo dobry pomysł ustawienia równolegle ścieżki fabularnej Człowieka w czerni (Ed Harris) i jego młodszej wersji sprzed lat, ale bez zdradzania tego powiązania aż do ostatnich odcinków. Teraz mamy nie tylko teraźniejszość i różne okresy z przeszłości – scenarzyści posiekali stosunkowo nieodległe od siebie wydarzenia, co rusz serwując je w różnej kolejności. To, co miało w przeszłości sens, teraz jest nadużywane chyba głównie po to, by choć trochę zamaskować prostotę fabuły. Jej jednoznaczność; nazbyt pretensjonalny podział na „tych dobrych” (większość hostów) i „tych złych” (praktycznie cała ukazana w serialu ludzkość, nie wliczając kilku jednostek, które pomagają hostom); brak wiarygodnych konsekwencji wynikających z wyrżnięcia VIP-ów parku (jakim cudem taka rzeź przeszła bez echa w „realnym” świecie? Dlaczego przez tyle czasu nikt z zewnątrz nie zainteresuje się całym hostowym szaleństwem? Czy tytułowy park i jego pochodne to państwo w państwie?); nieudolni ludzcy ochroniarze, kompletnie nieprzygotowani do swojej pracy pod względem zarówno kompetencji, jak i sprzętu... i tak dalej.
Tak mniej więcej prezentuje się zarys problemów. Oczywiście nie wszystko wygląda tak fatalnie, inaczej ocena końcowa byłaby jeszcze niższa. Jest kilka ciekawych, dobrze skrojonych wątków, które pewnie jeszcze mocniej pociągnie się w kolejnym sezonie. Przykładowo, całkiem logiczny (i jednocześnie przerażający) pomysł na zapewnienie wybranym ludziom swoistej nieśmiertelności w ciałach hostów. Ciekawa jest również ingerencja Forda (Anthony Hopkins) „zza grobu” – kiedy tylko nie zajmuje się prawieniem truizmów, rzecz jasna. No i oczywiście muzyka czy realizacja kolejnych scen to wciąż najwyższy poziom w dzisiejszej telewizji. Szkoda, że estetyka w głównej mierze ma za zadanie zakryć niedostatki fabularne.
Napomknąłem wcześniej o niespełnionych obietnicach. Na szczycie listy znajdują się szumnie obiecywane przez twórców inne wersje parku. Wydawało się wręcz, że Shogun World i reszta będą stanowić istotną część układanki. Tymczasem wizyta w odwzorowaniu Kraju Kwitnącej Wiśni czy Indii to zaledwie nic niewnoszące
fillery, tak by zapewnić dodatkowy odcinek czy dwa. To wręcz nieprawdopodobne, jak wiele wątków – z których część można uznać same w sobie za co najmniej dobre – nie ma absolutnie żadnego znaczenia dla całej historii. Na dobrą sprawę wystarczy obejrzeć pierwsze epizod oraz finał, żeby spokojnie wyłapać z kontekstu cały główny wątek tego pozornie skomplikowanego serialu. Dodatkowo scenarzyści cierpią na urojony niedobór postaci, rozpoczynając z nimi kolejne wątki, by następnie gdzieś je zamrozić w połowie lub po prostu zabić swoje kreacje. Bohaterowie snują się po planie, wdając w zazwyczaj zbędne dialogi tudzież znajdując się w jednym miejscu przez szereg epizodów. Apogeum irytacji można osiągnąć, gdy obserwuje się to, co zrobiono ze stałymi bywalcami serii. Co z tego, że Ed Harris, Thandie Newton czy Evan Rachel Wood aktorsko robią co mogą, skoro kolejno Człowiek w czerni, Maeve i Dolores są tak źle rozpisane, że z czasem od ich przygód po prostu bolą zęby? Z tego pierwszego zrobiono na wpół wariata, a dwie następne – pomimo bycia rzekomymi superinteligentnymi hostami – zachowują się irracjonalnie w stosunku do swych ustalonych potencjałów.
2. sezon
Westworld jest niestety przykładem świetnie zrealizowanego pod względem technicznym i niemal bezbłędnie zagranego serialu-wydmuszki. Niemal wszystko, co zostało wypracowane w sezonie pierwszym, zostało zaprzepaszczone miałką fabułą, która próbuje udawać misterną intrygę poprzez efekciarskie zabiegi. Konflikt hostów z ludźmi sprowadzono do jednowymiarowej walki o wolność tych pierwszych z tępym, bezrefleksyjnym twórcą-ciemiężycielem. Bardzo bym chciał wymazać sobie z pamięci niczym host te drugie 10 epizodów, po prostu je „odobejrzeć”, i mieć wesołe przeświadczenie, że istnieje tylko znakomita pierwsza seria.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe HBO
Miłośnik literatury (w szczególności klasycznej i szeroko pojętej fantastyki), kina, komiksów i paru innych rzeczy. Jeżeli chodzi o filmy i seriale, nie preferuje konkretnego gatunku. Zazwyczaj ceni pozycje, które dobrze wpisują się w daną konwencję.