Co właściwie dzieje się z osobą, która umarła? Całkiem znika z naszego życia, czy może pozostawia po sobie jakieś ślady? Żałoba po odejściu kogoś bliskiego przybiera wiele twarzy. Przedmioty pozostawione na półkach, ulubiona piosenka, ubrania w szafie. Wiemy, że ten człowiek nie żyje, że nie go z nami, ale namacalne dowody jego egzystencji są wciąż dookoła. Jakby wyszedł na chwilę i zaraz miał wrócić, stanąć w drzwiach i przywitać się radosnym tonem głosu. Luna Carmoon w swoim reżyserskim debiucie eksploruje świat żałoby i traum, które wychodzą na wierzch w najmniej oczekiwanym momencie.
Głównym obiektem zainteresowania jest Maria. Nastolatka mieszka od lat w rodzinie zastępczej, do której trafiła po wypadku swojej mamy. Pewnego dnia w domu pojawia się Michael, dorosły już wychowanek rodziny. Wraz z Marią nawiązują specyficzną znajomość, która z czasem zaczyna przerastać ich oboje.
Historia, którą w tym filmie poznajemy, jest niezwykle intrygująca. Matka głównej bohaterki zmagała się z kompulsywnym hoardingiem. Zbierała wszystko, co mogła. Jej dom był pełen bezużytecznych, często popsutych przedmiotów, które tworzyły hałdy w każdym pomieszczeniu. Maria wydawała się na swój sposób zafascynowana światem, który stworzyła kobieta. Problemy pojawiły się, kiedy dziewczynka nie mogła znaleźć potrzebnych jej do szkoły przedmiotów. Za ich brak została ukarana i w tym momencie zaczęła rozumieć, że życie w takich warunkach nie jest normalne. Później przyszedł wypadek i Maria musiała zmienić swoje dotychczasowe miejsce życia. Terapia szokowa to mało powiedziane.
Żałoba czy trauma pozostają gdzieś w tle opowieści i dopiero pojawienie się Michaela zaczyna wyciągać te problemy na pierwszy plan. Okazuje się, że mama Marii dalej z nią jest, dziewczyna widzi ją w przedmiotach, kolorach i dźwiękach. W tych intymnych momentach zawsze towarzyszy jej chłopak. Może to potrzeba bycia zauważoną, może szalejące w dziewczynie hormony. Coś przyciąga do siebie te dwójkę, mimo że dziewczyna zdaje się być zupełnie obojętna wobec zalotów Michaela. Emocje coraz bardziej narastają i prowadzą do obezwładniającego katharsis na końcu filmu. Fascynujące jest obserwowanie poczynań Marii. Dziewczyna nigdy nie uwolniła się od swojej mamy i teraz musi stanąć twarzą w twarz ze wspomnieniami o niej. Kobieta miała swoje wady, jak zresztą każdy. Zdarzały jej się napady agresji czy histerii. Była jednak matką, twórczynią opowieści, czarodziejką i obrończynią córki. Może nie przelewało się w ich domu, ale Marii nigdy niczego nie brakowało. Miała dach nad głową, chodziła najedzona i była kochana całym sercem. Gdyby ktoś wyciągnął pomocną dłoń do matki, może ich życie wyglądałoby inaczej. Teraz jednak nie czas na gdybanie, Maria musi po prostu odnaleźć swoje miejsce w świecie i zrozumieć, że życie płynie dalej.
Saura Lightfoot Leon niezwykle udanie ukazała postać Marii. Jej ruchy, zachowanie, mimika. Zabrała mnie w podróż od szaleństwa, przez radość, do smutku. Wydawała się prawdziwie zagłębiona w tę postać, przez co ani na moment nie czułam się wyrwana ze świata pełnego śmieci i brudu. U jej boku utalentowany Joseph Quinn, który w ostatnim czasie nie może narzekać na brak propozycji filmowych. Tym razem stworzył dziwacznego bohatera, przyprawiającego widza o ciarki na plecach. Niezręczny, trochę obleśny desperata zakochujący się w młodej dziewczynie niemal od razu. Sam wydaje się zagubiony w otaczających go świecie. Przez lata przerzucano go jak zabawkę z jednej rodziny zastępczej do następnej. Teraz musi stanąć przed największym wyzwaniem swojego życia, stworzeniem własnej rodziny, ale czy starczy mu siły?
Akcja filmu rozgrywa się w latach 90., a każdy element scenografii i kostiumów wskazuje na właśnie ten okres. Wielkie wełniane swetry, króciutkie szorty z Adidasa, trwała na głowie. Z pozoru przerysowane, może pinterestowe odniesienia sprawdzają się tu idealnie i tworzą poczucie cofnięcia się w czasie. Do tego charakterystyczny grain nałożony na film, który tylko podbija uczucie retro produkcji.
Moje oczekiwania, co do Skarbów, nie były bardzo wygórowane. Poszłam na seans z otwartym umysłem i spotkało mnie bardzo pozytywne zaskoczenie. Czułam się jak matka Marii, która szukała w śmietnikach tytułowych skarbów. Krok po kroku dogrzebywałam się coraz głębiej i odkrywałam coraz to nowsze informacje. Nie zabrakło brudu, bólu i skonfundowania, ale dla poznania tej historii warto było się ubrudzić. Żałoba nie jedno ma imię, ale w tym przypadku ma na imię Maria.
Studentka dziennikarstwa, miłośniczka szeroko pojętej popkultury. Fanka filmów Marvela, krwawych horrorów i Szekspira. W wolnej chwili czyta książki, robi zdjęcia i chodzi na koncerty. Od niedawna zapalona widzka dokumentów. Marzy o prowadzeniu zajęć filmowych dla dzieci i młodzieży.