W tym roku w kinach mogliśmy oglądać Wujka Foliarza – film o chłopaku, którego wujek jest znawcą (i wyznawcą) teorii spiskowych. Dość lekka i zabawna komedyjka. Najnowszy film Lánthimosa to coś w stylu Wujka Foliarza, tylko kilka razy mocniejszy. Bugonia zawiera podobny motyw i też sklasyfikowana jest jako komedia. W praktyce wszystkie przejaskrawienia tworzą przerażający thriller o naszym społeczeństwie. A najgorsze jest to, że twórcy trafiają w punkt.
Czekam na każdy nowy film Yórgosa Lánthimosa. Nie wynika to z tego, że jestem jego wierną fanką, bo tak nie jest. Czekam na te produkcje, bo reżyser zdążył się już zapisać jako twórca, po którym można spodziewać się wszystkiego, a w gruncie rzeczy – lepiej nie spodziewać się niczego. Przy każdym kolejnym tytule mam w głowie „co ten gość znowu wymyśli?”. W przypadku Bugonii Lánthimos nie do końca sam „wymyślił”, bo współpracował ze scenarzystą Willem Tracym (tak, to ten od Menu!), a film jest remakiem koreańskiego Save the Green Planet!. Co więcej, mimomimo że to film z elementami sci-fi, wymyślać nie trzeba było wiele, bo cały świat przedstawiony wraz z bohaterami jest prawdziwy aż do bólu.
Bugonia przedstawia historię dwóch kuzynów, którzy ze względu na nienawiść wobec niesprawiedliwości świata, popadają w obsesję na punkcie teorii spiskowych. Zaczynają wierzyć, że za całe zło i krzywdy im wyrządzone odpowiadają kosmici, którzy chcą zniszczyć nas, ludzi. Ale da się to rozwiązać – bohaterowie dochodzą do wniosku, że właścicielka jednej z największych korporacji, Michelle Fuller, pochodzi z innej planety, a jedynym sposobem na ratunek Ziemi jest porwanie jej i zmuszenie do zaprzestania działań.

Tak też się staje: Teddy, jako mózg operacji, obmyśla każdy szczegół planu, a Don, dla którego starszy kuzyn jest jedyną bliską osobą i autorytetem, pomaga mu w tym bez słowa zająknięcia. Panowie w swojej tajnej i wielkiej akcji są bardzo nieporadni, ale odnoszą sukces, a Michelle ląduje uwięziona w ich piwnicy. Zadbali o wszystko: zgolili jej włosy, aby nie mogła skontaktować się ze statkiem-matką i nasmarowali ją specjalnym kremem, bo przecież kosmici mają inne unerwienie, więc było to konieczne.
To wszystko brzmi jak jeden wielki absurd, prawda? Postacie wykreowane są w taki sposób, aby tę absurdalność jeszcze bardziej uwypuklić. Teddy i Don są przedstawieni jako typowe „piwniczaki”, którzy żyją niczym nastolatkowie, a chcą zbawić wszechświat. Nikt nie bierze ich na poważnie, ani nikogo tak naprawdę nie obchodzą. Typ człowieka, który jest dziwny i wierzy w to, że Ziemia jest płaska, ale nieszkodliwy, więc wszyscy machają na to ręką. Nieudolność tych postaci ma bawić i ten cel faktycznie zostaje osiągnięty.

W końcu nie bez powodu Bugonia przedstawiana jest jako komedia. Ale z drugiej strony to, co mnie bawiło, jednocześnie też przerażało. Chciałabym powiedzieć, że przecież postacie Teddy’ego i Dona zostały specjalnie przejaskrawione, aby zwrócić uwagę na problemy współczesnego społeczeństwa. Jasne, ale w rzeczywistości takie osoby naprawdę istnieją – i to już nie jest żart. Wciąż znajdują się tzw. „płaskoziemcy” czy „foliarze”, którzy wierzą, że nasze mózgi są kontrolowane poprzez fale elektromagnetyczne i tylko noszenie czapek z folii aluminiowej może nas uchronić. Są też ludzie, którzy wierzą, że piramidy w Egipcie powstały przy pomocy obcych, a światem rządzą humanoidalne gady, reptilianie. Bugonia prezentuje to bardzo dobitnie. Zwolennicy teorii spiskowych to często ludzie zranieni – pogrążeni w obsesji, której nie przebije ani nauka, ani racjonalność. Nowy film Lánthimosa nie jest nawet karykaturą społeczeństwa, a prawdą o nim. U mnie wywoływało to momentami wręcz śmiech przez łzy.
Twórcy filmu postawili na ciekawy zabieg techniczny. Mimo że postacie spiskowców są fajtłapowate, nie powinni oni wzbudzać zbytnio naszej sympatii. Co prawda według nich chcą dobrze, ale to, co robią, znacznie odbiega od ogólnego pojęcia dobra i moralności. A jednak przez większość filmu, właśnie ci bohaterowie ukazywani są w ciepłych barwach, a Michelle – ich ofiarę – widzimy w zimnym oświetleniu, nawet jeśli w danej scenie występuje cała trójka. Zwracałam na to uwagę, jednak wywoływało to u mnie pewien dysonans – podświadomie dostawałam zupełnie sprzeczne informacje, niż wynikało z treści filmu. Widzimy jedno, czujemy co innego, więc komu tak naprawdę mamy ufać? Jeśli w ogóle komukolwiek. Przemyślany zabieg pokazuje, że Lánthimos to twórca, który doskonale wie, co robi i niczym teorie spiskowe – lubi mieszać swoim widzom w głowach.

Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o głównej aktorce, bo kreacja aktorska Emmy Stone w Bugonii, utwierdza mnie w przekonaniu, jak bardzo fascynuje mnie jej talent, a co więcej – jej rozwój. Stone nie skończyła żadnej szkoły aktorskiej, a zaczynała od niezbyt ambitnych ról w filmach pokroju Zombieland czy Łatwa dziewczyna. Teraz ma na koncie pięć nominacji do Oscarów, w tym dwie, dzięki którym udało jej się zdobyć statuetkę. Pierwsza wygrana była za rolę Mii w La La Land, a druga za Bellę w Biednych Istotach. I może właśnie ta współpraca z Lánthimosem jej służy, bo aktorka kolejny raz w jego filmie jest fenomenalna. Rola zupełnie inna niż w Biednych Istotach, a może nawet lepsza. Stone zaczęła swoją karierę niepozornie, ale z każdą kolejną produkcją z jej udziałem coraz bardziej wierzę, że może pobić Meryl Streep w ilości nominacji do Oscara. Ale to tylko moja teoria. I wbrew pozorom – zupełnie niespiskowa.

Czy Bugonia jest najlepszym filmem w dotychczasowej karierze Yórgosa Lánthimosa? Trudno to obiektywnie stwierdzić. Na pewno można tu znaleźć kilka błędów logicznych, które wybijają z rytmu, bo przecież jak kobieta ze złamaną nogą może samodzielnie prowadzić samochód? Mimo to uważam, że są to niedociągnięcia, które można wybaczyć, bo całość fabularna pozostaje spójna. To, co o Bugonii mogę jednak z ręką na sercu powiedzieć, to że do tej pory jest to mój ulubiony tytuł Lánthimosa. Przemyślany, zagrany idealnie i dający do myślenia, a do tego w czasie seansu tętno tak mi skakało, że pewnie niewiele brakowało, by mój zegarek wysłał mi powiadomienie „Czy wszystko ok?”. Film miałam przyjemność obejrzeć w warszawskiej Kinotece, miejscu, które dodało temu seansowi jeszcze więcej sensu. W końcu oglądanie produkcji z niezbyt przyjaznym przedstawieniem wielkich korporacji w kinie studyjnym z krwi i kości ma zupełnie inny wymiar.
Jeśli miałabym Bugonię porównać do poprzednich filmów Yórgosa Lánthimosa, to trochę jest to Kieł, ale ze świadomością reżysera już z czasów Biednych Istot. A zakończenie nigdy wcześniej nie było aż tak w jego stylu. I sądzę, że to spory komplement.
            Zakochana w filmach i muzyce, a także ich połączeniu w postaci musicali. Pierwszą część Harry'ego Pottera oglądała prawdopodobnie, zanim nauczyła się mówić. Typowy geek, którego mieszkanie pełne jest figurek, plakatów kinowych i płyt CD.