Każdego dnia podczas Festiwalu Filmowego w Cannes swoją premierę ma nie jeden, a kilka filmów. Czerwony dywan jak idealnie widać w mediach społecznościowych to wyjątkowa rewia mody, co ciekawe jednak same premiery przez swój natłok sprawiają wrażenie pewnego rodzaju fabryki. Widać to zwłaszcza tutaj na miejscu, kiedy ostatnie samochody z gośćmi z jednej premiery, wyjeżdżają spod pałacu, a pierwsze z kolejnej już się do niego zbliżają. Późne popołudnie otwiera okres premier, a ostatnie z nich są nawet po północy. Najnowszy film z Nicolasem Cagem trafił właśnie do tego ostatniego bloku. Co o nim sądzę? Przeczytajcie poniżej.
Główny bohater grany przez Nicolasa Cage'a ma jedno marzenie i jest nim powrót do domu, w którym mieszkał w dzieciństwie. Całe życie pracował, aby móc go kupić i teraz wreszcie doszedł do tego momentu, kiedy jest go na niego stać. Zanim, jednak jeszcze wejdzie w posiadanie owego dobytku, chciałby go pokazać swojemu synowi. Najlepszy widok na ten dom jest z morza, podczas surfowania. I tu pojawia się problem, bo na wodę nie chcą go wpuścić lokalsi. Co zrobi główny bohater, kiedy umowa kupna zacznie się sypać, a środowisko się jeszcze bardziej zantagonizuje?
Nicolas Cage w swoich ostatnich rolach jest mocno niejednoznaczny, już nie zawsze wychodzi zwycięsko ze wszystkich potyczek. Tak również jest w tym filmie, przynajmniej na początku. Bohater nie ma łatwo i w sumie na tym się The Surfer opiera. Fabuła znęca się nad tą postacią. I jest to wyjątkowo ciekawy motyw, choć dla osób często utożsamiających się z bohaterem może to być ciężkie. Jeżeli ktoś jednak lubi jak osoby na ekranie obrywają od losu niezasłużenie i to w najmniej spodziewanym momencie, to będzie się wyśmienicie na filmie Lorcana Finnegana bawić. Z kolei dla tych, co lubią sprawiedliwość, również się coś znajdzie bowiem na samym końcu, mamy ogromne brutalne katharsis, które pozwala się rozluźnić po mękach głównego bohatera. Bo w końcu w życiu trzeba trochę pocierpieć, jak to powiedział jeden z bohaterów.
Nicolas Cage na swojej drodze spotyka wiele różnych postaci. Większość z nich jest albo neutralna, albo wręcz wroga. To takie typowe wredoty, których nie chcemy w naszym życiu. Osoby wykorzystujące chwilę i okazję, tylko po to, żeby kogoś skrzywdzić. Nie jest to jednak oczywiście tak jednowarstwowe jak mogłoby się wydawać ze względu na końcówkę dzieła. Bohaterowie są bardzo dobrze napisani i zgrani, zwłaszcza postać wykreowana przez Juliana McMahona szef surferskiej sekty. Nie zmienia to jednak faktu, że przez większość filmu reżyser powoduje chęć utraty wiary w ludzkość. I z jednej strony można zrozumieć pewną wrogość lokalnych mieszkańców, kiedy turyści najeżdżają ich tereny. Przyjezdni często niszczą i nie mają szacunku, wiemy to z prawdziwego życia. Z drugiej jednak strony ta wrogość ma swoje granice i raczej powinna być natężona wprost proporcjonalnie do czynów. Ale oczywiście nie ma to, aż takiego znaczenia w kontekście końca filmu.
Pięknym elementem całej premierowej canneńskiej produkcji jest świat przedstawiony. Akcja dzieje się w dwóch miejscach, a tak naprawdę w jednym, czyli na australijskiej plaży i parkingu jej przyległym. Miejsce to można określić jako prawdziwy raj. Piękne widoki, dzika natura i ciepłe może. Jest to oczywiście kontrast do tego co się przydarza głównemu bohaterowi, z drugiej strony jest to jednak cel jego życia, a przynajmniej tak twierdzi. Oglądając film Lorcana można pomyśleć, że główny bohater zostaje umęczony w raju. Jednocześnie otoczony jest on przez węże, ale nie takie dosłowne (a przynajmniej nie je mam na myśli, bowiem jeden prawdziwy wąż się w filmie pojawia). Można by stwierdzić, że jest to nawet trochę nawiązanie biblijne. Główna postać zostaje pozbawiona raju, ale chce do niego wrócić. Otoczona jest jednak przez ten pełzający gatunek gada (szatana), który mu na to nie pozwala. Australia słynie ze swojej niebezpiecznej dzikiej przyrody. Ciekawym motywem jest, że tak naprawdę w tym filmie nie te lokalne gatunki są największym niebezpieczeństwem (chociaż przewijają się w różnych momentach — bardzo podobało mi się ujęcie na kolczatkę), ale właśnie homo sapiens, zasiedlający prawie wszystkie kontynenty.
The Surfer to produkcja wyróżniająca się na tle filmów obecnych w tym roku w Cannes. Jest to ulubiony film wielu krytyków tutaj obecnych. Mnie również się całkiem spodobała mimo później pory. Miałem okazję oglądać ten film podczas canneńskiej premiery, z obsadą obecną na sali. I nawet przy zmęczeniu nie umknęła mi piękna koda obecna w produkcji. Główny bohater na początku chce surfować i dopiero na końcu mu się to udaje. Film daje również wyciągnąć pewien wniosek, mianowicie, że surfowanie nie jest wcale takie rozluźniające.
Ilustracja wprowadzenia: Scena z filmu The Surfer
Absolwent szkoły muzycznej I stopnia. Miłośnik kina i szeroko rozumianej popkultury. Korespondent z Festiwalu Filmowego w Cannes. Były zawodnik footballu amerykańskiego, a także Mistrz Polski Juniorów w tej dyscyplinie.