Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Marcel Muszelka w różowych bucikach - recenzja. Mała muszelka, wielkie serce

Autor: Agata Magdalena Karasińska
3 marca 2024
Marcel Muszelka w różowych bucikach - recenzja. Mała muszelka, wielkie serce

Kino familijne to gatunek, który łatwo jest popsuć, ale Marcel Muszelka w różowych bucikach ma swój przepis na sukces z umiarem i subtelnością w roli głównej.

Żyjemy w erze przebodźcowania, w której porusza nas coraz mniej rzeczy. Badania przeprowadzone w lipcu tego roku przez Huawei CBG Polska pokazują, że większość Polaków odczuwa stres informacyjny, a 1/3 z nas nie potrafi usiąść w ciszy i nic nie robić. Gdy obserwuję ludzi, mam wrażenie, że typowym sposobem na radzenie sobie z napięciem jest budowanie pancerza bierności. Nie ma co się dziwić, biorąc pod uwagę, że w social mediach widzieliśmy już prawie wszystko – od relacji z porodu dziecka, przez intymne oświadczenia rozwodzących się influencerów, do drastycznych nagrań z wypadków samochodowych. Bombardowani z każdej strony, chcąc nie chcąc, przyzwyczajamy się. Pozostaje więc pytanie – czy w świecie, w którym doświadczamy wszechobecnej obojętności, da się zrobić film (w dodatku minimalistyczny!), który chwyci za serce? Dean Fleischer Camp i jego "Marcel Muszelka w różowych bucikach" udowadniają, że się da. Co więcej – pokazują to za pomocą historii, w której pierwsze skrzypce gra właśnie internet.

Zobacz również: Dream Scenario - recenzja. Dream a little dream of Paul

Chodząca muszelka o imieniu Marcel dla niektórych osób nie będzie nikim nowym. Fleischer – Camp (reżyser i scenarzysta) ze swoją ówczesną żoną Jenny Slate (scenarzystka i głos głównego bohatera) już w 2010 r. stworzyli pierwszą marcelową krótkometrażówkę. Trwa mniej niż 4 minuty, a na portalu YouTube uzbierała do tej pory ponad 30 milionów wyświetleń. Kolejne części ukazały się w 2011 i 2014 r., aż w końcu po 11 latach od debiutu, nasz Pan Skorupka doczekał się własnego pełnometrażowego, fabularnego filmu.

Główny bohater to zwykły chłopak, mający życie typowego nastolatka, ale jest coś, co odróżnia go od rówieśników – jest muszelką. A to sprawia, że jego życie jest typowe tylko dla niego. Ma jedno oko, różowe buty oraz pieska wytworzonego z kłębka kurzu i czarnego sznurka. Ma też bardzo dużą rodzinę i wielu sąsiadów (jak precle czy fistaszki), z którymi niedawno został rozdzielony, co niestety ciągle bardzo odczuwa. Został sam z babcią i choć całkiem dobrze radzą sobie z nową sytuacją, z głębi serca chcieliby wrócić do normalności. Nie poddają się – i to najważniejsze: wciąż przemieszczają się po wielkim domu za pomocą pojazdu (piłka tenisowa), jeżdżą na lodowisku, którym stał się zakurzony stolik czy uprawiają pokaźny ogród w niewielkiej doniczce. 

Naszego bohatera poznajemy dzięki Deanowi, lokatorowi z Airbnb, który postanawia udokumentować życie Marcela, zarazem czyniąc go gwiazdą internetu. Dla niego natomiast nie liczą się polubienia i komentarze. Fakt, cieszy się z dużej ilości wyświetleń, ale tylko z jednego powodu – ma nadzieję, że dzięki temu uda się sprawić, by cała rodzina znów była w komplecie. Stara się dotrzeć do jak największej ilości osób – tworzy nawet rysunki przedstawiające swoich krewnych, aby ktoś w końcu ich rozpoznał. Jego wysiłek nie idzie na marne – dostaje propozycję wystąpienia w znanym programie telewizyjnym, którego twórcy chcą zrobić materiał o sytuacji muszelkowej familii, wierząc, że może to coś zmieni. Marcel przeżywa chwile zwątpienia, a poszukiwania kosztują go i jego babcię dużo nerwów, co powoduje kolejne dylematy: czy to wszystko ma sens? Czy warto się tak poświęcać? Możemy poczuć się jak jeden z widzów muszelkowego influencera i oglądać jego codzienność w świecie ludzi. Nie brzmi ciekawie? A jednak Marcelek przyciąga publikę, zaskakuje i urzeka jednocześnie swoją emocjonalnością i szczerością. Ten mały ma w sobie to coś, co powoduje, że z całych sił mu kibicujemy.  Ostatecznie sami chcemy, by ponownie mógł spotkać się ze swoimi bliskimi. 

fot. materiały prasowe

Fleischer – Camp stawia na minimalizm zarówno pod względem fabularnym, jak i wizualnym. Większość kadrów, które możemy zobaczyć to zbliżenia na postacie oraz ujęcia przedstawiające dom, w którym toczy się cała akcja. Głos Deana słyszmy zza kamery, choć widzimy go tylko raz, co pozwala utrzymać formę filmu dokumentalizowanego przy otoczce kina familijnego. Z pozoru wydaje się to trochę podstarzałe, ale okazuje się, że w tym przypadku naprawdę zdaje egzamin, bo można skupić się na tym, co najważniejsze (tutaj główny bohater i jego złote myśli). Nie potrzeba zbędnych rozpraszaczy, żeby po seansie móc stwierdzić „to było naprawdę dobre”.
Pozytywnie wypada też sposób napisania postaci – wiemy, kim byli, kim są, co lubią robić, co czują. Są przedstawione na tyle dokładnie, że widz może nawiązać z nimi więź, poczuć ich emocje. Nie ma tutaj też miejsca na niedokończone wątki czy cechy, które nic nie wnoszą do fabuły – dostajemy na ich temat tyle, ile potrzebujemy, aby kogoś poznać. 
Bohaterowie – muszelki ukazani są za pomocą animacji poklatkowej, za co należą się kolejne brawa. Wykorzystana technika nie rzuca się w oczy aż tak, jak w dotychczasowych krótkometrażówkach Fleishera - Campa, ale dzięki temu połączenie postaci ze światem rzeczywistym wygląda realistycznie. Ujęcia są krótkie, lecz dopracowane – wiemy, że Marcel nie chodzi samodzielnie, jednak reżyser daje nam możliwość, abyśmy widzieli i wierzyli w co innego.

Zobacz również: Detektyw: Kraina Nocy - recenzja serialu. Mroźna pustka

To wszystko to tylko tyle i aż tyle. Wobec Marcela nie umiem być obojętna. Podczas seansu „Marcel Muszelka w różowych bucikach” czułam podobne emocje, jak w wieku 9 lat, gdy pierwszy raz oglądałam „Gdzie mieszkają dzikie stwory”. Obie produkcje są spokojne i dają przestrzeń do wydobycia z siebie czułości i wrażliwości. Nie robią tego w nachalny sposób, bo nie są typowymi „wyciskaczami łez” – jest to delikatne kino i to właśnie jest najpiękniejsze. Jeśli myślicie, że w dobrym filmie potrzebujecie czegoś więcej – dynamicznej akcji powodującej palpitację serca, romansów zaliczających ciągłe wzloty i upadki czy przemian drugoplanowych bohaterów z cynika do sentymentalisty, to nawet nie wiecie, w jakim błędzie jesteście. Potrzebujecie po prostu Marcelka, który zaprosi was do swojego domu, rozczuli i zwróci uwagę na szereg rzeczy, o których nie myśli się na co dzień, bo przecież „wcale nie są istotne”. Film pozwala zwolnić, zatrzymać się, wyrwać z tego biegu, w którym nieustannie tkwimy, a może nawet i trochę popłakać. Poza tym chyba nikt z nas nigdy nie zastanawiał się, jak wygląda życie domowych muszelek, prawda? Nikt nie pytał, a każdy potrzebował. 

Nowe ogniwo w Movies Room. Zakochana w filmach i muzyce, a także ich połączeniu w postaci musicali. Pierwszą część Harry'ego Pottera oglądała prawdopodobnie, zanim nauczyła się mówić. Typowy geek, którego mieszkanie pełne jest figurek, plakatów kinowych i płyt CD.

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.