Myślę, że każdy z nas może wymienić kilka filmów, które z jakiegoś powodu go zachwyciły. Czasem historia rezonuje z nami tak mocno, że nie wierzymy własnym oczom. Innym razem estetyka i ścieżka dźwiękowa przenosi nas do świata, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Bywa też tak, że konkretny tytuł towarzyszy nam w ważnym momencie życia albo pozwala podjąć przełomową dla nas decyzję.
W moim przypadku jednym z filmów z tej ostatniej kategorii był Drive my car Ryūsuke Hamaguchiego. Dosyć długi, bo trzygodzinny dramat opowiadał historię reżysera teatralnego, który traci swoją ukochaną. Wciąż zmagając się z żałobą, wyjeżdża do Hiroszimy, aby tam podjąć się nowego scenicznego wyzwania. Na miejscu dostaje prywatnego kierowcę, z którym zawiązuje niezwykłą relację. Drive my car to zbiór szeptów, uczuć i ogromnego cierpienia. Od pierwszych minut filmu wiedziałam, że Ryūsuke Hamaguchi zagości w moim życiu na stałe.
Jak ogromne było moje zaskoczenie, kiedy przy kolejnej wizycie w kinie zobaczyłam plakat do Zła nie ma z nazwiskiem reżysera poniżej. Spodziewałam się dobrego kina oczywiście, w końcu to jeden z moich ulubionych artystów. Muszę jednak przyznać, że kiedy idzie się na seans z pewnymi oczekiwaniami i wychodzi się w pełni usatysfakcjonowanym, człowiek znowu czuje, że żyje.
fot. kadr z filmu Zła nie ma
Zła nie ma to znowu produkcja cicha i delikatna, nawet bardziej niż w przypadku Drive my car. Opowiada historię niewielkiego japońskiego miasteczka, którego losy są mocno przeplecione z naturą. Wielkie połacie lasów, łosie i sarenki biegające sobie po okolicy, krystalicznie czysty strumień. Miejscowym złotym rączką i zaopatrzeniowcem jest Takumi, który nikomu nie odmawia pomocy. Mieszka pod lasem razem ze swoją córeczką Haną i ma niestety skłonności do zapominalstwa. Pewnego dnia w miasteczku zjawiają się przedstawiciele wielkiego inwestora, który chce postawić w tym miejscu luksusowy ośrodek glampingowy dla wszystkich zmęczonych wielkomiejskim pędem bogaczy. Lokalsi nie zgadzają się jednak na przedstawiony im projekt i wyraźnie, choć cicho i spokojnie, zgłaszają swój sprzeciw. Jeszcze nikt nie spodziewa się, co wydarzy się wkrótce.
Tym razem reżyser zdecydował się na krótszy, bo 107-minutowy film. Pomimo tej długości, akcja wielokrotnie zwalnia i pozwala widzowi nacieszyć się sielankowymi obrazami japońskiego miasteczka. Widok koron drzew, który pokazany jest z perspektywy leżącego na leśnej ściółce wędrowca. Dzikie wasabi rosnące na pobliskiej polanie. Łosie biegające między wysokimi drzewami. Spacer ojca i córki oraz rozmowa o gatunkach drzew. Nawet rąbanie drewna przez Takumiego wydaje się niemal bajkowe. Większość ujęć to statyczne obrazy codzienności. Kamera rzadko schodzi ze statywu, jedynym wyjątkiem jest końcówka filmu, która momentami kręcona jest nawet z ręki. Dzięki tym wszystkim zabiegom, życie mieszkańców japońskiego miasteczka przypomina sielankową, niemal idylliczną wizję znaną na jedynie z książek. Do tego bardzo rzadkie wstawki muzyczne. Słyszymy przez większość czasu dźwięki natury. Szum wody czy wiatru, tupot zwierząt. Mimo tej bajkowości, nie sposób jednak nie uwierzyć w to, że codzienność tych ludzi naprawdę tak wygląda. Restauracja serwująca najlepszy udon, szkoła, poszczególne domostwa. Wszystko żyje w zgodzie ze sobą i przede wszystkim z naturą.
fot. kadr z filmu Zła nie ma
Dlatego pomysł glampingu tak bardzo uderza w mieszkańców. Wielkomiejski inwestor nie przejmuje się tym, że zanieczyści wodę, pozbawi zwierzęta ich terenów życiowych. On postawi budynki, on na tym zarobi. Z konsekwencjami jego działań będą żyli lokalsi. Opowieść jest manifestem, dowodem na to, że decyzje podejmowane przez wielkie korporacje powinny być omawiane z lokalną społecznością. Problem dotyczy nie tylko Japonii, a całego pędzącego w szalonym tempie świata. Dzięki swojej delikatności, film staje się uniwersalną opowieścią, w której możemy się sami zobaczyć.
Odmienność miastowych od lokalsów wybrzmiewa także w drobnych sprawach. Kurtka pracownika agencji jest w soczysto-pomarańczowym kolorze, natomiast całej reszty mieszkańców – w neutralnych kolorach. Scena rąbania drewna to jeden z moich ulubionych fragmentów filmu. Takumi pozwala gościowi wziąć siekierę we własne ręce, jednak jak się okazuje, dobre chęci nie wystarczą. Po kilku nieudanych próbach gospodarz szybko radzi miastowemu, co zrobić, i ten od razu rozrąbuje kawałek drzewa. Nieporadność mężczyzny jest naprawdę komiczna i pozwala na moment rozładować napięcie, które z każdą minutą się potęguje. Przypomina to trochę lawinę, która początkowo była drobnym kamyczkiem, a skończyła jako ogromna niszczycielska siła.
fot. kadr z filmu Zła nie ma
Aktorzy mieli niełatwe zadanie, jako że większość scen nagrana jest w jednym, długim ujęciu przy nieruchomej kamerze. W takim przypadku nie ma miejsca na chociażby drobne pomyłki. Ryūsuke Hamaguchi jednak wie, co robi, a aktorzy wydają się czuć naprawdę swobodnie. W całej tej ciszy, szeptach i ukłonach łatwo o potknięcie. Tutaj nie ma o nim mowy.
Ten hermetyczny świat wciągnął mnie od pierwszej minuty i poczułam się jak wtedy, kiedy zgasły światła, a ja pierwszy raz zobaczyłam Drive my car. Posiadanie ulubionego reżysera to jedno, poczucie bezpieczeństwa, że nie zawiedzie naszych oczekiwań to drugie. Ryūsuke Hamaguchi po raz kolejny udowadnia, że świat oglądany jego oczami jest niezwykły. Cieszy mnie tendencja do coraz krótszych metraży, w końcu Drive my car to trzygodzinny seans, a Happy Hours to już pięciogodzinny. Jeśli takie długości was przerażają, zacznijcie swoją przygodę z tym reżyserem od Zła nie ma. Gwarantuję wam, że zapragniecie więcej i kolejne produkcje nie będą już tak groźnie wyglądać.
Studentka dziennikarstwa, miłośniczka szeroko pojętej popkultury. Fanka filmów Marvela, krwawych horrorów i Szekspira. W wolnej chwili czyta książki, robi zdjęcia i chodzi na koncerty. Od niedawna zapalona widzka dokumentów. Marzy o prowadzeniu zajęć filmowych dla dzieci i młodzieży.