Wuchang: Fallen Feathers to gra z perspektywy trzeciej osoby, w której sterujemy Wuchang – wojowniczką-piratką dotkniętą tajemniczą chorobą ornitropii. Pióra, przekleństwo, trochę jak w produkcjach Studia Ghibli, bez wątpienia jest klimat. W trakcie przygody przemierzamy porzucone świątynie, opuszczone wioski i gęste, wilgotne lasy, które nadają tej produkcji wyjątkowości. System walki to klasyczne „soulsy”, czyli uniki, ciosy, parowanie i nauka na błędach. Masz wrażenie, że ataki są nieco powolne, jednak sami bossowie również są przystosowanie do rozwoju postaci. Bronie dodają urozmaicenia, czasem wręcz rozbudowują walkę, gdyż wspierane są zaklęciami i ulepszaniami w postaci magicznej „czerwonej rtęci”. Gra oferuje też rozwój postaci i opcje dialogowe mające wpływ na zakończenie, więc nie jest to tylko typowa “naparzanka”.
Wuchang stawia na alternatywne Chiny z czasów upadku dynastii Ming – i tu pojawia się największy atut gry: klimat. Dostajemy nieco z Bloodborne, potwory wyglądają trochę jak z Silent Hill czy innych produkcji z demonicznymi kreaturami. Wszystko w lekko horrowym, mrocznym zawieszeniu jednak w barwnym i pięknym otoczeniu. Znowu na myśl przychodzi mi tutaj Studio Ghibli. Chociaż wiem, że mieszam ze sobą kultury różnych Państw Azji, nie mogę ciągle przywoływać tych dobrych rzeczy, które przychodzą mi na myśl przy tej grze. To świat żyjący, tajemniczy, pełen niejasnych opowieści, magii i osobliwości. Nie trzeba znać mitologii Wschodu, żeby poczuć się częścią tej przygody. Właśnie dlatego nawet osoby, które nie są fanami produkcji z dalekiego wschodz, mogą tu poczuć się jak u siebie.
Historia to ciekawa, choć miejscami nierówna opowieść o wojowniczce, która – klasycznie – straciła pamięć i szuka swojej tożsamości. Po drodze spotyka dziwne postacie, zawiązuje nieoczywiste sojusze i stawia czoła bestiom z koszmarów. Gdzieś między klątwą, chorobą, a wojną domową, fabuła próbuje podnieść ciężar ambitnej narracji – i nie zawsze udaje się jej to w pełni. Są jednak momenty, które naprawdę działają – niewymuszone, nastrojowe, czasem wzruszające. Gdyby tylko tempo historii było bardziej zbalansowane, chociaż czy to możliwe przy grze typu souslike? Nie sądzę. W takim wypadku doceniam fabularność tej gry, bo ma co nieco do przekazania i mamy kilka zakończeń.
Przechodzimy do najmniej przyjemnej części, czyli nieco narzekania. Na PlayStation 5 gra wygląda jakby ktoś odpalił ją na średnich ustawieniach i kilkuletnim komputerze. Tekstury są rozmyte, mają sporą ziarnistość, w trybie z priorytetyzacją jakości grafiki, zaczyna pojawiać się klatkowanie i zmienia się płyność ruchu Wuchang. Optymalizacja kuleje, momentami, w ferworze walki dość mocno. Istnieje niezerowa szansa, że to kwestia do poprawienia i za kilka dni całość wróci do normy, recenzuje jednak to co mam przed oczami i to zdecydowanie najsłabszy element tej produkcji. Z opinii PC-towych graczy wynika jednak, że na mocniejszych konfiguracjach gra potrafi wyglądać naprawdę dobrze. Więc może to tylko problem wersji konsolowej, a nie całej produkcji. Nie mniej jednak, recenzuję port PS5 i to już nawet nie chodzi o wygląd, momentami oczy bolą o rozmywania się tej ziarnistości (to nie, to nie jest efekt blur). Poniżej widać przykład, to mój screen:
Oryginalna oprawa, ciekawy system walki wnoszący kilka nowości, wysoki poziom rozgrywki i kwintesencja soulslike. Ponadto spora ilość oryginalnych lokacji, rozwoju umiejętności Wuchang oraz zapożyczenia z Bloodborne, Wiedźmina, Ghost of Tsushima i wielu innych. Czego brakuje? Optymalizacji na PlayStation 5, potencjalnie również niewygórowana oprawa graficzna nawet na PC. Kolejny raz Polska została zrzucona przez kraje azjatyckie na dalszy plan, pomimo wspierania wielu naszych sąsiadów tłumaczeniami, dajcie pomarudzić! Ponadto muszę przyczepić się do tworzenia narracji, gdyż w grach takich jak Dark Souls czy Elden Ring, chodzi przede wszystkim o wyzwania. Tutaj postawiono dość mocno na historię, jednak są chwile, a było ich sporo, że nie szliśmy zbyt sensownie w to co mają do opowiedzenia twórcy. Ostatecznie fabuła potrafi zaskoczyć i ma kilka wersji na końcu, jednak możnaby dać tam odrobinę więce serca. Gra przynosi ogrom irytacji, ale też zwraca z nawiązką dużą dozę satysfakcji. W końcu gry tego typu polegają na ogromie cierpliwości i rozbieraniu każdej z walk na czynniki pierwsze. Każdemu udaje się to w różnym tempie, ale umówmy się na jedno - musisz lubić gry soulsowe, inaczej odpalanie takiej produkcji jest jak puszczanie horroru osobom, które po dziś przeraża buka.
Istnieje spora szansa, że nie polubiłeś mnie za wstęp tej recezji i wyraz niechęci do gier w klimatach azjatyckich. Miałem jednak na myśli tą wymuszoną w wielu obszarach "anime'owość" (za ten neologizm ktoś mnie będzie szukał, znajdzie mnie … resztę znacie) oraz bardzo zbliżone budowanie narracji. Nie twierdzę, że produkcja europejskie też czegoś takiego nie mają, po prostu nie przepadam za motywami z dalekiego wschodu. A mimo to Wuchang: Fallen Feathers trafiło w jakiś dziwny punkt. To tak, jakby ktoś postanowił zamknąć „ducha Wiedźmina” w strukturach Dark Souls, dodać szczyptę „orientalnej egzotyki” znanej z Ghost of Tsushima i Rise of the Ronin, a potem wszystko okrasić mechaniką typowego soulslike’a. Efekt? Nieoczywisty, ale wciągający. Czy warto? Tak jak już mówiłem, gry soulslike mają swoich fanów albo nienawistników. Jeżeli jesteś tym pierwszym, cóż, pozostaje mi życzyć miłej zabawy. Wuchang może być przyjemnym przystankiem. Gra nie odkrywa koła na nowo, ale próbuje – z lepszym lub gorszym skutkiem – nadać znanym mechanikom orientalny twist i ubrać to wszystko w fabularny płaszcz. Spuszcza przy tym nieco z tonu, ale tylko wizualnie. Niech Bóg ma w opiece Wasze kontrolery.
Ilustracja wprowadzająca: materiały prasowe, screenshoty z gry Wuchang: Fallen Feathers.
Wielbiciel kina o wszystkim innym niż szarej codzienności, gier oraz szeroko pojętej muzyki. Nie wzgardza nowinkami technologicznymi oraz wyprzedażami w Play Station Store. Gdyby Batman istniał naprawdę, wolałby chodzenie po ścianach i wielką moc, bo z nią przychodzi ...