Movies Room - Najlepszy portal filmowy w uniwersum

Kino Świat

Cobra Kai: sezon 6, część 2 - recenzja serialu. Plaża, amory i karate

Autor: Adam Kudyba
18 listopada 2024
Cobra Kai: sezon 6, część 2 - recenzja serialu. Plaża, amory i karate

Cobra Kai było projektem, który odrodził nostalgię względem legendarnych filmów z Patem Moritą, tchnął w nową historię świeżość, nie zapominając jednak o jej filarach. Częścią natury jest jednak sytuacja, w której młode dojrzewają, wyfruwają z gniazda i chcą iść na swoje. Rzadko jednak (chyba) się zdarza, żeby był więcej niż jeden tata-ptak, w tym serialu jednak zawsze było ich dwóch. ⅔ tego oryginalnego, osadzonego wokół karate ostatniego sezonu kręgu życia, już za nami.

Akcja środkowej części szóstej odsłony przenosi się do Europy. Bohaterowie lecą do Barcelony - tam bowiem odbywa się najbardziej renomowany turniej karate na świecie, Sekai Taikai. W ramach eliminacji ostatecznie okazało się, że drużynę Miyagi-Do Karate będą stanowić Sam (Mary Mouser), Miguel (Xolo Mariduena), Hawk (Jacob Bertrand), Demetri (Gianni DeCenzo), Robby (Tanner Buchanan) i Devon (Oona O'Brien). O ile w Ameryce zostali mistrzami, o tyle dużo trudniejszy międzynarodowy turniej stawia przed nimi nowe wyzwania. Nietrudno się domyśleć, że wraz ze stawką rosną emocje, a zdrada Tory (Peyton List) na rzecz Cobra Kai tylko dołoży do ognia. 

Ostatni sezon rządzi się swoimi prawami. Spodziewano się, że piąty, już i tak podnoszący stawkę do najwyższych i najbardziej osobistych rozmiarów, nie będzie miał szansy na przewyższenie. Będąc jeszcze przed "finałem finału" ciężko stwierdzić, czy tak będzie. Na pewno dobry wyborem scenariuszowym było rozszerzenie miejsca akcji o turniej w Barcelonie - miejsce nie tylko kompletnie nieznane dla młodych karateków, ale także pole do zderzenia się z ludźmi z innych krajów. Choć twórcy niespecjalnie eksplorują kulturowo-międzynarodowe aspekty pozostałych zawodników, zarysowują kilka postaci na tyle wyraźnie, żeby widz przynajmniej miał o nich jakieś zdanie. Zresztą, abstrahując od wszystkiego, zaletą Cobra Kai zawsze było wprowadzanie drugo-trzecioplanowych postaci w nienajgorszy sposób.

Choć dynamiki pomiędzy postaciami specjalnie się nie zmieniają, wprowadzane są kolejne konteksty, które mają je uwiarygadniać - i to na dobrą sprawę też nie nadwyręża logiki w stopniu znacznym. Daniel i Johnny na zmianę różnią się i godzą swoje toki myślenia i filozofie. Młodzi bohaterowie są chyba na największym grupowym zakręcie od dawna - odejście Tory wpływa łamiąco na Robby'ego, ten z kolei jest kapitanem, więc jego mental oddziałuje na formę swoją i drużyny. Hawk i Demetri są trochę na drugim planie, ale ich relacja jest nieco podobna do tej senseiów - zawsze się trochę pokłócą, ale dojdą do tego, że są najlepszymi kumplami, tzw. binarnymi braćmi. Nieco mniej mamy na ekranie bezbarwnej Sam oraz Miguela (i razem, i osobno), ale dla tego drugiego twórcy przyszykowali dość interesujące losy, które zsumowane z jego wielką ambicją kreują postać, do której jak najbardziej pasuje określenie "z krwi i kości".

Mamy dobrych, mamy też złych. Choć całkiem dużo ekranowego czasu z drużyny Cobra Kai dostaje zarówno Tory, jak i narwany Kwon, dużo ciekawsze rzeczy dzieją się poza matą. Wątek sensei Kim jest chyba jednym z najbardziej pokręconych i niespodziewanych, ale gdy się zastanowić, to nie wypada zbyt głupio. Można kręcić nosem na kolejny powrót Terry'ego Silvera, ale bądźmy szczerzy: czy ktoś naprawdę spodziewał się, że nie wywinie się i odpuści? Jak się jednak okaże, nie tylko Danielowi i Johnny'emu jego obecność będzie nie w smak i chyba właśnie to czyni ten element historii bardziej elektryzującym. 

Nie mówiąc już o scenach walki. Te w Cobra Kai zawsze stały na wysokim poziomie i tutaj nie jest inaczej. Przyzwyczailiśmy się już do części postaci, znamy ich możliwości, warunki i mental, więc raczej o niespodzianki będzie ciężko, jednak tutaj znów pomaga fakt osadzenia akcji w Sekai Taikai, gdzie zawodnicy nie wiedzą praktycznie nic o swoich rywalach, zmuszeni więc są do poszerzenia swoich horyzontów, dostosowania się do sytuacji. Twórcy dają dużo przestrzeni bohaterom na przeżywanie wydarzeń poza matą, ale gdy dochodzi do walk, stają na wysokości zadania. To samo tyczy się ostatniego starcia, które było imponujące rozmachem i realizacją, choć czy w scenariuszu było to potrzebne? Może tak, ale nie wiem, czy potrzebowałem tego (nie)kontrolowanego szaleństwa w finale. 

Dzięki aktorom i budowanym przez nich postaciom przez ostatnie sezony, ich emocje, tak jak i stawka są bardzo wyczuwalne. Tradycyjnie ciężar historii w największym stopniu spoczywa na jak zawsze bezbłędnym duecie Ralpha Macchio i Williama Zabki. Panowie mają odpowiednio 63 i 59 lat, ale niejeden aktor mógłby pozazdrościć im werwy. Oprócz dobrej dyspozycji fizycznej obaj dostarczają emocjonalnych występów osobno, zaś razem tworzą uroczy duet, który jest na siebie skazany, ale bez siebie nawzajem traci wiele. Choć Macchio i Zabka są filarami całego serialu, oczywistym jest, że z każdym sezonem coraz bardziej będą oddawać pole swoim młodym następcom. 

Skoro o nich mowa, w tym sezonie najwięcej na ekranie jest Tannera Buchanana - nie ma tu mowy o jakimś wybitnym aktorstwie, ale młody aktor dobrze oddaje rosnącą niemoc swojej postaci. Sporo jest też Peyton List (Tory), która zdążyła się już nieraz wyróżnić aktorsko, zwłaszcza wiarygodnymi ewolucjami swojej postaci. Mnie jednak niezmiennie ujmuje Xolo Maridueña, którego Miguel niewątpliwie zasłużył na funkcję kapitana, a obserwowanie słabej formy Robby'ego i drużyny jest dla niego (i dla jego ambicji) bolesne. Dynamikę wewnątrz drużyny obserwuje się dobrze - choć nieraz senseie są dla swoich uczniów autorytetem, sami również czasem potrzebują wysuszonej głowy. Po "ciemnej stronie mocy" dobry i zniuansowany występ (ponownie) widzimy u Martina Kove'a, zaś Yuji Okumoto jako Chozen jest znów świetnym, pełnym ciepła comic reliefem. 

Przyznam szczerze, że przeszkadza mi forma podziału ostatniego sezonu serialu na trzy części. Szczerze zżyłem się z postaciami (tymi dobrymi i tymi złymi), ich losy mnie emocjonowały i emocjonują, więc czekanie na grande finale będzie uciążliwe. Jak na razie jakość pożegnalnej odsłony Cobra Kai jest na wysokim poziomie, wciąż rozwija "stałe" postaci, zmyślnie wprowadza nowe, dobrze łączy warstwę rozrywkową z emocjonalną - czyli robi to, co zawsze mu wychodziło. Czy trzecia część dowiezie, o tym się przekonamy. Twórcy jednak zgotowali sobie niezły bigos kończącym ostatni odcinek twistem. Kibicuję, by im się udało go dobrze ograć i godnie się pożegnać z serialem. 

ilustracja wprowadzająca: fot. Netflix

Chcesz nas wesprzeć i być na bieżąco? Obserwuj Movies Room w google news!

Adam Kudyba

Dziennikarz

Dziennikarz filmowy, który uwielbia kino gatunkowe. Od ckliwych komedii po niszowe horrory. W redakcji Movies Room odpowiedzialny za recenzje oraz rankingi.

Komentarze (0)
Tylko zalogowani użytkownicy mogą dodawać komentarze.

Ocena recenzenta

80/100
  • Twórcy umieją utrzymać stawkę wydarzeń
  • Zabka i Macchio są bezbłędni
  • Inscenizacja walk na wysokim i żywym poziomie
  • Rozrywka idzie w parze z emocjami
  • Wprowadzanie pobocznych postaci
  • Mimo że większość bohaterów to ci sami ludzie, wciąż chce się ich oglądać
  • Czasami za duże odloty w historii
  • Końcowa walka jest mimo wszystko lekkim przegięciem

Movies Room poleca