Megalopolis, projekt pasji i życia Francisa Forda Coppoli możecie oglądać w polskich kinach od zeszłego piątku. My pierwszy raz widzieliśmy go w Cannes, jednak dzięki uprzejmości Cinema City wybraliśmy się także w zeszły weekend. Wielu z was zapewne zastanawia się, czy warto sobie taki seans zafundować, a opinie pojawiające się w sieci mogą sprawić, że odejdziecie od tego pomysłu. Ja po seansie zastanowiłem się, czy będę w stanie jednak jakoś do tego zachęcić potencjalnego nowego widza. Dlatego postaram się znaleźć 5 powodów, dlaczego ten film może być interesującym wyborem:
Też macie dość chodzenia na kino, które nic w waszym patrzeniu na sztukę nie zmienia i nie wywołuje żadnych emocji? Przeleci na ekranie, wyjdziemy z kina, nie pamiętamy po kilku dniach, a spytani o opinię możemy powiedzieć wyłącznie: spoko, czy jakiś inny bardziej skrótowy zwrot, który stwierdzi, że właściwie seans nic nie dostarczył, ale nie cierpieliśmy. Przy Megalopolis nie ma na to szans. To film, który potrafi zachwycić (rzadziej) bądź piekielnie rozczarować (częściej), lecz nikogo nie pozostawia obojętnym. Widać to było już od pierwszych pokazów w Cannes, widać to także, gdy film nawiedza ekrany w dystrybucji kinowej.
Nie trzeba przedstawiać. Jeśli są ludzie, którzy odbierają kino jak ja, to po prostu bazują głównie na zaufaniu do twórców, a ten akurat nie zawodził go zbyt często. Jasne, w filmografii twórcy Ojca Chrzestnego trafiają się wpadki (właściwie to to jedna z nich), lecz tak jak mówił poprzedni punkt, na pewno w takim seansie nie zabraknie emocji. Wiemy też, że zmierzch twórców typu Coppola, Scorsese czy Ridley Scott jest nieunikniony i raczej rychły, więc czas cieszyć się ich dziełami, póki są jeszcze w dobrej formie. Tym bardziej, że za sprawą firmy Reset można w kinach złapać zarówno Rozmowę, jak i Czas apokalipsy. Taki potrójny seans to byłoby coś…
Scott, Gilliam, Scorsese, Jarmusch, Eastwood, Spielberg, Coenowie, Spike Lee czy Carax. Mogłaby to być czyjaś lista ulubionych twórców. I mówilibyśmy wtedy o kinomanie z naprawdę świetnym gustem, a mówimy tylko o reżyserach, którzy mieli już w obsadzie Adama Drivera. Coppola to kolejne nazwisko, które tutaj dołącza, a że postać znanego również z nowej trylogii Gwiezdnych Wojen w dużej mierze składa się z fantazji i myśli samego reżysera, to czujemy coraz bardziej siłę tego argumentu.
To zarówno na plus jak i na minus. Czuć bowiem, że scenariusz tego filmu zasiedział się jakieś 40 lat i wiele elementów zupełnie nie przystaje do epoki. Staromodny sposób opowiadania idzie w parze z brakiem pieczy producenckiej i ograniczeń wielkiego studia, które trzymają twórcę w ryzach. Tu zobaczycie wszystko, wzmożone brakiem dbania o bohaterów czy koherentną historię. Bo Coppola może, Coppola płaci i Coppola nie wymaga.
To też jest trochę tak, że ten film może po latach zyskać nieco lepszy, bardziej kultowy status. Wszystko zależy od podejścia, jednak ja po seansie absolutnie nie jestem w stanie się na niego gniewać. Tego potworka wpuszczono na festiwal w Cannes, do konkursu głównego, bo nakręcił go dwukrotny laureat tego festiwalu. Jeśli zdecydujecie się na ten seans, zróbcie to otwartą głową i nie starajcie się mieć oczekiwań na zasadzie filmu, który zapamiętacie pod kątem jakości i nowej, przełomowej historii. No i będzie to Wasze wprowadzenie do sezonu nagrodowego, bo jest taka nagroda, którą to przedsięwzięcie zostanie obsypane prawie na pewno. Złote maliny lubią takie historie.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]