Jak wyglądała Pana droga do programu? Co Pana przekonało do udziału w takim nietypowym formacie?
Od początku przeczuwałem, że będzie to jedyne w swoim rodzaju wyzwanie. Oczywiście, miałem pełną świadomość, że jest to program rozrywkowy, który będzie nagrywany, potem montowany i służy przede wszystkim uciesze. Postanowiłem jednak podejść do tego poważnie i przed podjęciem decyzji zadzwoniłem do Michała Meyera, zwycięzcy 1. edycji „LOLa”. Bardzo cenię Michała – jego niebywały talent, inteligencję i gust, toteż uznałem, że rozmowa z nim pomoże mi w podjęciu decyzji. Michał powiedział mi, że wg niego udział w show to wyjątkowo intensywne doświadczenie. I że jest to przeżycie bardziej osobiste, niż aktorskie. Te słowa mnie zaintrygowały. Szczerze mówiąc, przed podjęciem decyzji widziałem tylko fragmenty 1. edycji, więc nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać. Polegałem na intuicji – poczułem, że to może być niepowtarzalna przygoda, którą zapamiętam na całe życie. Potraktowałem to także jako wyróżnienie – przecież uczestników jest w każdej edycji bardzo niewielu, w stosunku do liczby osób publicznych, które mogłyby zostać zaproszone. Byłem dumny, że znalazłem się w tym wąskim gronie.
Jak wyglądają kulisy pracy przy takim programie? Czy było coś szczególnego, co Pana zaskoczyło?
I tu jestem w kłopocie. Niewiele mogę bowiem zdradzić, aby nie psuć zabawy przyszłym uczestnikom kolejnych edycji. Mogę jednak powiedzieć, że kluczową sprawą, która na pewno ciekawi widzów, jest to, czy rzeczywiście nie wiemy, kto weźmie udział w programie. Mogę to potwierdzić w stu procentach – nie mamy bladego pojęcia, aż do momentu startu nagrania. Organizatorzy i producenci bardzo restrykcyjnie podchodzą do utrzymania tajemnicy. To jest skomplikowana operacja logistyczna, w którą jest zaangażowane wiele osób. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z tak profesjonalnym podejściem.
Wielki ukłon należy się ekipie, która organizuje to przedsięwzięcie – to naprawdę niesamowite, jak dokładnie dopracowane są wszystkie szczegóły. Wszyscy razem i każdy z osobna dbają tam o to, aby zarówno dla uczestników, jak i widzów zabawa była autentycznie zaskakująca. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik i świetnie zorganizowane.
Nie było żadnych przecieków, co naprawdę robi wrażenie i pokazuje, jak poważnie traktowane są te kwestie. To ogromna zasługa zespołu, który włożył mnóstwo energii i zaangażowania, tak podczas przygotowań jak i podczas samego nagrania. Nisko im wszystkim się kłaniam, bo ich pracy nie zobaczą widzowie na ekranach, a bez niej LOL nie byłby tym, czym jest.
A czy idąc już, jak wiedział Pan, że jest tym wybranym, jak wyglądał sposób przygotowania się, obmyślania strategii? Czy miał Pan jakieś konkretne gagi, których się prawdopodobnie tam będzie rozśmieszał swoich przeciwników i czy była taka strategia i czy trzymał się jej Pan? Czy to się na bieżąco Pan wymyślał w trakcie nagrywania?
To bardzo dobre pytanie. Każdy uczestnik, podobnie jak w poprzednich edycjach, miał przygotowane kilka tzw. numerów – zaplanowanych i przygotowanych na długo przed nagraniem występów, które prezentowaliśmy w trakcie programu. Gdy rozlegał się gong, wszyscy zbierali się przed sceną, by obejrzeć dany występ. Te działania mogły mieć rozmaite formy– od monologów aktorskich, piosenek, przez elementy stand-upu, aż po bardziej kabaretowe formy. To, co kto zaprezentował, zależało od jego doświadczenia i kreatywności.
Jednak największym wyzwaniem był czas pomiędzy występami. To te chwile, gdy nic nie jest zaplanowane i uczestnicy improwizują. To esencja tego programu. Obowiązuje „wolna amerykanka” w rozśmieszaniu innych, istne mma rozbawiania. Wystarczy sytuacja, słowo czy drobny gest, by sprowokować lawinę żartów, która wymyka się spod kontroli, także kontroli osoby która jest całej hecy prowodyrem. To te sytuacje są najbardziej niebezpieczne dla uczestników, bo zagrożenie czai się dosłownie wszędzie i pojawia się znienacka.
Postanowiłem sobie, że będę angażował się na 100% we wszystko, cokolwiek będzie się działo – zarówno w zorganizowane, jak i te spontaniczne zgrywy. Przyjąłem, że nawet jeśli odpadnę po 10 minutach, ale angażując się bezgranicznie- wstydu nie będzie.
Cóż, program „LOL: Kto Się Śmieje Ostatni” rządzi się swoimi prawami. Wszystkie strategie i założenia przestają mieć znaczenie, gdy rozpoczyna się gra. Człowiek jest tam poddany działaniu dwu przeciwstawnych sobie sił. Z jednej strony konieczne do dobrej zabawy, ale też niesłychanie stymulujące energetycznie wymyślanie i branie udziału w kolejnych dzikich akcjach mających na celu rozbawianie innych. Z drugiej strony zaś hamująca siła samokontroli koniecznej do przetrwania w programie jak najdłużej.
Największym wyzwaniem jest kontrola nad uśmiechem, który pojawia się przecież u nas tak spontanicznie jak w zasadzie mimowolnie. Psychologia tłumaczy to zjawisko działaniem neuronów lustrzanych – gdy jesteśmy w otoczeniu uśmiechniętych ludzi, odruchowo reagujemy podobnie. Dlatego utrzymanie powagi w sytuacji kiedy jednocześnie wszyscy mają straszną ochotę się roześmiać a nie mogą, to prawdziwe wyzwanie.
Najtrudniejsze wcale nie są zorganizowane występy. Tam można nawet chwilę odsapnąć, bo nie grożą żadne zaskakujące, spontaniczne akcje „partyzanckie”. W czasie kiedy nie jesteśmy skupieni pod sceną absurdy rodzą się w mgnieniu oka – drobne sytuacje, jak gesty, przypadkowe dźwięki czy zupełnie spontaniczne działania, potrafią rozbawić bardziej niż najlepiej zaplanowany skecz.
Byliśmy w stanie takiego „transu zabawy i śmiechu”, że większość nagrania pamiętamy tylko fragmentarycznie. Większość uczestników jest w stanie przypomnieć sobie gdzieś między pięć a dziesięć procent tego,co wydarzyło się w LOL’u. Po zakończeniu programu potrzebowałem kilku godzin, by wrócić do rzeczywistości. To doświadczenie jest tak intensywne i unikalne, że trudno je porównać z czymkolwiek innym.W momencie rozpoczęcia nagrania przestaje się być aktorem, standuperem, blogerką, czy satyrykiem – jest po prostu człowiekiem w złożonej i ekstremalnej emocjonalnie sytuacji. Bardzo inspirujące, ale i proszę mi wierzyć -wyczerpujące przeżycie.
Jak poznał już pan swoich, nazwijmy ich, rywali w programie? Czy miał pan osobę, którą tak personalnie postawił sobie za cel, że chciałby bardzo rozśmieszyć z innych uczestników?
Nie, nie, absolutnie nie. Kiedy wszedł do studia Igor Kwiatkowski, który jest jednym z najzabawniejszych ludzi, jakich znam, pomyślałem sobie, że długo w tym studio nomen omen -nie zabawię. Znamy się od wielu lat i jego vis comica w połączeniu z charyzmą i bogatym doświadczeniem scenicznym tworzy potężną kombinację, która mnie bawi od zawsze.
Czy można powiedzieć, że Igor Kwiatkowski był największym rywalem w programie?
Raczej nazwałbym go „zagrożeniem” niż rywalem. Rywalizacja nie jest bowiem czymś, co szczególnie mnie napędza. Nie jestem osobą, która podchodzi do takich sytuacji w sposób kompetytywny. Kiedy zobaczyłem pozostałych uczestników. na przykład Rafała Rutkowskiego czy Izę Kunę – od razu wiedziałem, że czeka nas świetna zabawa. To są ludzie, którzy potrafią żartować z kamienną twarzą, co w tym programie jest kluczowe.
Jednak nie chodziło o to, by traktować kogokolwiek jako przeciwnika. To była po prostu świetna zabawa w gronie ludzi o wyjątkowym poczuciu humoru. To, że program miał tak wysoki poziom, wynikało właśnie ze składu osobowego tej grupy.
Czy są jakieś żarty lub sytuacje, które uważa Pan za najskuteczniejsze w rozśmieszaniu, po programie?
Nie potrafię wskazać konkretnych żartów, które byłyby najskuteczniejsze, bo, szczerze mówiąc, pamiętam zaledwie ułamek z tego, co się działo w programie. Jak już wspomniałem wyżej wiele osób, z którymi rozmawiałem, miało podobne wrażenia. Po programie Basia przypomniała mi pewien moment, kiedy rzekomo zacząłem zbierać jakieś okruchy. Ja na to: „Co ty mówisz, jakie okruchy?!” Igor potwierdził: „Tak, zbierałeś okruchy i myśmy nie wiedzieli, czy żartujesz, czy naprawdę sprzątasz”. Dla nich było to niesamowicie śmieszne, a ja tego kompletnie nie pamiętam.
Najlepsze i najśmieszniejsze sytuacje w programie rodzą się spontanicznie. To połączenie absurdalnych pomysłów uczestników. Przodował w tym Rafał Rutkowski opowiadając np. w pewnym momencie i miniaturowej „rodzinie mieszkającej pod doniczką”, którą regularnie odwiedza. To było tak absurdalne i tak potwornie śmieszne, że ledwo dałem sobie radę. Innym razem Igor Kwiatkowski wpadł na pomysł, by biegać dookoła studia – w pewnym momencie zacząłem zastanawiać się, czy robi to tylko po to, by się nie roześmiać, czy może to jakiś wstęp do kolejnej akcji. Postanowiłem do niego dołączyć, a za mną (chyba, bo nie wiem na pewno) kolejni uczestnicy. Biegaliśmy w kółko dobrą chwilę, aż w pewnej chwili uświadomiłem sobie, co robię: „Biegnę za Igorem Kwiatkowskim dookoła studia, nie wiedząc nawet dlaczego”. Absurd tej sytuacji mnie tak rozbawił, że ostatkiem sił powstrzymałem śmiech.
Po godzinach nagrań człowiek zaczyna śmiać się z rzeczy, które w normalnych okolicznościach w ogóle nie byłyby dla niego zabawne. Może to być mucha przelatująca przez studio, spadający przedmiot, przypadkowy dźwięk. Program wprowadza w stan swoistego transu – jest się zanurzonym w wybuchowej mieszaninie rozmaitych emocji co za tym zapewne idzie hormonów, które sprawiają, że mózg działa w zupełnie inny sposób i w innym trybie niż zazwyczaj.
To, co dzieje się w „LOLu”, jest nieprzekładalne na słowa. To coś, co rozumieją tylko ci, którzy przez to przeszli. Żarty rozgałęziają w nieskończoność, poziom absurdu rośnie z każdą chwilą, a organizm zalewają na przemian fale adrenaliny i endorfin. Strefa komfortu przestaje istnieć, a nasze wyobrażenia o tym, jak zachowalibyśmy się w danej sytuacji, zostają całkowicie zdemolowane. To doświadczenie, które pokazuje człowieka w najbardziej autentycznym, ale i ekstremalnym wydaniu.
To jest bardzo ciekawe. Bardzo interesujące właśnie zjawisko. Czyli oglądając cały program, po zakończeniu to musiało być dla Pana olbrzymie zaskoczenie, co tam się działo.
Nie widzieliśmy jeszcze programu. Zobaczymy go równolegle z Widzami. A pytanie jest celne, bo ja widziałem tylko zwiastun, a w nim ze dwa razy swoją twarz i raz plecy. I miałem nieodparte wrażenie, że patrzę na kogoś, kogo nie znam. To jest naprawdę bardzo dziwna sytuacja. Tam akurat był fragment któregoś z tych występów i nie pamiętałem, żebym coś takiego robił, a jednak nagranie pokazuje, że dokładnie właśnie tak było.
Czy trudniej jest kogoś rozśmieszyć, czy powstrzymać się od śmiechu?
Trudno jednoznacznie to rozdzielić, ale myślę, że powstrzymanie się od śmiechu jest jednak większym wyzwaniem. Od samego początku zrezygnowałem z podejścia, że będę rozśmieszał innych tylko po to, żeby ich wyeliminować. Wydaje mi się, że nie o to chodzi w tym programie. Chodzi raczej o wspólną zabawę, angażowanie się w kolejne żarty i sytuacje bez parcia na elimincję współuczestników za wszelką cenę. To nie jest program, w którym wygrywa się dzięki wyrachowaniu – zwycięstwo przychodzi niejako samo, w wyniku naturalnego przebiegu gry.
Wszyscy uczestnicy tej edycji mieli podobne podejście – każdy „skoczył na główkę do pustego basenu”, angażując się na sto procent. Nikt nie chował się po kątach ani nie unikał udziału w kolejnych hecach. Każdy dawał z siebie wszystko. Jeśli ktoś odpadł, to po prawdziwej walce, przede wszystkim ze sobą, bo właśnie to jest istotą programu – mierzymy się nie tylko z innymi, ale głównie ze swoimi ograniczeniami.
Czy możemy powiedzieć, że zobaczymy Pana w odczuciu humoru, którego na co dzień Pan nie prezentuje – zawodowo ani prywatnie? Czy pojawiły się żarty, które były dla Pana obce?
Zdecydowanie tak. Ten program jest wyjątkowy pod wieloma względami. Z jednej strony jest demokratyczny – każdy uczestnik wnosi swoje własne poczucie humoru, bez względu na doświadczenie zawodowe. Z drugiej strony jest też bezwzględny, bo obiera nas ze wszystkich warstw „aktorskich” czy „profesjonalnych” masek, pozostawiając czystą esencję – nasze naturalne reakcje i osobiste poczucie humoru.
W „LOLu” widzowie mają okazję zobaczyć nas bardziej prywatnie niż zawodowo. Owszem, przygotowaliśmy wcześniej swoje numery, które miały określoną dramaturgię i strukturę, ale wszystko, co działo się poza nimi, było czystą improwizacją. Żadnego przygotowania, żadnych ustaleń – wszystko wynikało z sytuacji, użycia przedmiotów znajdujących się na planie czy nawet jedzenia, które było dostępne. Te spontaniczne reakcje są sercem programu.
Wszystko w programie jest improwizowane – od żartów, przez sytuacje, aż po to, jak reagujemy na siebie nawzajem. Nic nie można przewidzieć ani przygotować, co czyni to doświadczenie tak unikalnym. Dla mnie najciekawsze było to, że widzowie mają szansę zobaczyć mnie nie jako aktora, ale jako osobę w ekstremalnej sytuacji. Nie ma tu żadnego scenariusza, tylko czyste reakcje na otaczający nas chaos i absurd.
Właśnie ta autentyczność sprawia, że program jest tak wyjątkowy. To nie jest miejsce, gdzie można się schować za maską zawodową – tutaj wszystko dzieje się w czasie rzeczywistym i wynika z chwilowego impulsu. To intensywne i absolutnie fascynujące doświadczenie.
Dziękuję za rozmowę
Ilustracja wprowadzająca: fot. Prime Video
Entuzjastka literatury i kina. Wielbicielka odkrywania nowych seriali oraz filmów. Poza tym ogromna fanka Formuły 1 i Disneya