W Amerykańskiej fikcji obserwujemy historię Theloniousa Ellisona – podstarzałego i sfrustrowanego autora lekko przeintelektualizowanych powieści, które nie cieszą się popularnością wśród czytelników. Poirytowany stanem rynku wydawniczego, faworyzującego literaturę tzw. czarnej patoli, decyduje się na odważny krok – wydanie pod pseudonimem książki na miarę naszych czasów: stereotypowej i obraźliwej. Samotna krucjata bohatera przeciwko hipokryzji i poprawnościowej ignorancji społeczeństwa szybko okazuje się zadaniem ponad możliwości, bowiem alter ego Ellisona, poszukiwanym za morderstwo czarnoskórym gangsterem, zaczyna interesować się FBI.
Najnowsza produkcja w reżyserii Corda Jeffersona, mimo intrygującego pomysłu, zatraca się w sztampie, z którą, przynajmniej na poziomie scenariusza, stara się walczyć. Dwa pierwsze akty to banalna, przewidywalna i do bólu amerykańska próba zakotwiczenia głównego bohatera w opowiadanej historii. Realizowane scena po scenie ujęcia, które mają przedstawić nam relacje towarzyskie Ellisona, pozbawione są jakiejkolwiek reżyserskiej swobody, przez co trudno nam zaangażować się emocjonalnie w prezentowane wydarzenia. Ekspozycyjny chłód i niemrawość narracji pozwalają sądzić, że nagrywanie Amerykańskiej fikcji przypominało bardziej bezrefleksyjne odhaczanie kolejnych scen na liście (żeby ekipa mogła już iść na kawę), niż rzetelnie realizowany projekt wynikający z pasji reżysera.
Z tego produkcyjnego pośpiechu i artystycznej niedbałości wynikają także poważne problemy fabularne. Wątki pojawiają się i mnożą w tempie błyskawicy, wskutek czego historia skacze z miejsca w miejsce, z jednej emocji w drugą, aż w końcu nie jesteśmy w stanie jakkolwiek empatyzować z bohaterami, bo gubimy się w tym fatalnym gąszczu. Sytuacji nie poprawiają kuriozalne, głupawe wręcz, pomysły realizacyjne, a także sloganistyczne i wydumane dialogi rodem z ubiegłorocznej Barbie Grety Gerwig. Różnica jest jednak taka, że koncepcja Amerykańskiej fikcji w pewnym stopniu uzasadnia zastosowanie dziwactw i filmowej sztampy. W końcu mamy do czynienia z bohaterem, który w pełni świadomie decyduje się na nie w ramach własnej świętej wojny przeciwko błędnie interpretowanej poprawności politycznej.
W tym miszmaszu samoświadomej zabawy w meta-film i niedbałej rzemieślniczo opowieści, wyróżnia się silna postać Ellisona, granego przez Jeffreya Wrighta. Jest to popis aktorski o tyle intrygujący, że nieograniczony do interpretacji jednej osoby, a dwóch – lekko wyniosłego pisarza oraz bezpardonowego gangstera. Tak skrajny charakter obu wcieleń głównego bohatera pozwala na stworzenie zróżnicowanego obrazu aktorskich umiejętności Wrighta, co w efekcie czyni go najjaśniejszym punktem produkcji.
Amerykańska fikcja to także (a raczej – przede wszystkim) ciekawe zdanie w trwającej obecnie dyskusji na temat istoty i granic poprawności politycznej. Film Jeffersona udowadnia, że biała potrzeba opowiadania czarnych historii wcale nie jest przejawem szacunku i wsparcia dla innej rasy, a raczej pretekstem do dalszego budowania murów je dzielących. Ellison mówi wprost, że stereotypizacja czarnoskórych, jako tych, którzy dorastali w slumsach, wciągali koks, słuchali rapu i ginęli z rąk białych policjantów osadza rasę wśród jednego kontekstu i jednej historii. A historii bywa wiele. Poprawność polityczna to dziś bezmyślna fascynacja czarnym męczeństwem, jak wynika z produkcji Jeffersona, która zjada własny ogon i prowadzi do podkreślania różnic rasowych, zamiast ich stopniowego rozmywania.
Mimo szczytnego celu, ciekawej refleksji i dobrego finału, Amerykańska fikcja to wciąż średnia próba wybrnięcia ze sztampy poprzez sztampę. Cel przyświecający reżyserowi zatraca się w scenariuszowym chaosie i niezręczności, przez co film staje się niemrawym produktem robionym na szybko, zupełnie jak nieambitna literatura, przed którą tak buntuje się sam bohater historii Jeffersona.
Nie polubiłem się od razu z Kubrickiem, przez długi czas nie znałem Coppoli, Lynch z początku wydał mi się dziwny. A jednak od małego kochałem film. Tą pasją dzielę się teraz na różne sposoby, choć oficjalnie studiuję prawo, a wyżej wymienionych staruszków traktuję dziś jak duchowych przewodników. Skontaktuj się ze mną! [email protected]