Pierwszą ofiarą wojny jest prawda – powiedział kiedyś (a przynajmniej przypisuje się mu pierwsze użycie tych słów) w amerykańskim senacie Hiram Johnson. Cytat ten z biegiem czasu trochę się zdewaluował, bo wpadł w niepowołane ręce ludzi, którzy mogli sobie podpiąć pod niego każdą teorię spiskową, tak jak pod każde wyimaginowane ograniczanie wolności podpinają Orwella i Wielkiego Brata. Trudno jest jednak odejść od prawdy frontu, kiedy ma się ją cały czas w obiektywie aparatu. Ta wyjściowa myśl Alexa Garlanda, żeby bohaterami filmu wojennego zrobić korespondentów i fotografów dodaje mu mnóstwo reporterskiego sznytu i realizmu. Od tej strony brytyjskiego reżysera, po wszystkich dziwnościach Men czy Anihilacji, nie znaliśmy. Chyba możemy już zacząć żałować.
Civil war nie zabiera nas na żadne istniejące pole bitwy. Biorąc pod uwagę wiele współczesnych wydarzeń i dość otwarcie się do nich odnosząc, rozpala front amerykańskiej wojny domowej. Już pierwsza scena jest doskonała. Widzimy w niej prezydenta USA, który w standardowym dla tego urzędu przemówieniu mówi o sile narodu, jednocześnie mając na twarzy maksymalny poziom niepokoju, przerywany ujęciami z działań wojennych. Od razu mamy więc okazję rozeznać się w sytuacji, wejść na odpowiedni rejestr emocji i okrucieństwa, które ze względu na fakt, na jakim poziomie wojny już jesteśmy, jest podkręcone. Garland w ciągu dosłownie minuty ma jak u Calvina Candie, zarówno naszą ciekawość, jak i uwagę.
Na szczęście wie, jak to utrzymać. Dalej zaczyna się sama opowieść która, choć bardzo prosta, to ma ogromne bogactwo kontekstów. Wojna, jak wspomniałem wcześniej, jest już na wyższym poziomie zbrodniczości. Nie wiemy zbyt wiele, bo nie mamy tu specjalnego rozstawienia pionków na planszy. Kraj podzielił się na kilka frakcji, wszyscy strzelają zazwyczaj bez pytania, a głównym celem jest zdobycie siłą białego domu. Do epicentrum zdarzeń ma się wybrać dwóch dziennikarzy i fotografka, aby zrobić, prawdopodobnie ostatni w jego życiu, wywiad z prezydentem. Bardzo chcielibyśmy wiedzieć, jakie pytania zadaliby mu w takiej sytuacji zadać. Jeszcze bardziej natomiast, co spotka ich po drodze. Waszyngton jest bowiem oddalony o jakieś 900 mil spotykanego na każdym kroku wojennego piekła.
Fotografka Lee jest główną bohaterką. Ma ogromne doświadczenie, a wraz z jego zyskaniem wprost proporcjonalnie, przynajmniej w teorii, urosło jej wypranie z emocji. Chodzi po froncie i robi zdjęcia. Ma już na swoim koncie bardzo dużo osób, które w jej obiektywie wydawało ostatnie tchnienie. Ona natomiast, sztywną i profesjonalną ręką, cały czas to dokumentuje. Przy wyprawie do Waszyngtonu dołącza się pasażerka na gapę, młoda i aspirująca, dla której Lee jest autorytetem i chce robić to samo. I choć trzeba powiedzieć, ze to zgrany motyw, to nie widzieliśmy go jeszcze w takiej wersji. Zespól postaw, który wykształciła w sobie Lee, czyni ją umarłą w środku. Nie do końca są to cechy, które chciałaby przekazać nowemu pokoleniu.
Wszystko wspomniane wcześniej odnajduje się bardzo dobrze w świetnej roli Kirsten Dunst. Aktorka oddaje wzorowo wszystkie mikroemocje bohaterki. Zdecydowanie niższy ich poziom w stosunku do reszty tworzy świetną dynamikę z młodą Cailee Spaeny, w której znowuż pasja ściera się z piekłem. To ta rola młodej gwiazdy, nawet w większym stopniu od Priscilli, powinna sprawić, że wskoczy ona do notesów najważniejszych producentów i reżyserów obsady w Hollywood.
To także film o dezinformacji i braku komunikacji. Ten jego wydźwięk, choć zawsze nieco schowany za ogromem zbrodni, wybrzmiewa i dopełnia całość. Zawsze wiemy mało, widzimy natomiast wszystko i to właśnie w tym napięciu film trzyma od pierwszej do ostatniej minuty. Jest tu scena, w której bohaterowie spotykają dwóch zaległych w trawie żołnierzy próbujących namierzyć snajpera z odległego budynku. Tutaj bezpośredniość tej narracji uderza najmocniej, a wojskowi doskonale pacyfikują wszystkie pytania, jakie mają żądni wiedzy reporterzy. Mógłby to być najbardziej wymowny moment, gdyby nie fakt, że mówimy o głównym temacie całego filmu, a scena ta to tylko dopełnienie.
Nie ma też w Civil War choćby odrobiny romantyczności. Kadr aparatu ma to do siebie, że jest statyczny, znacznie trudniej go więc obarczyć emocjami, a bardziej należy potraktować reportersko. Szkiełko aparatu cały czas śledzi oko kamery Roba Hardy’ego, który kręcił również poprzednie filmy Garlanda. Zdjęcia samego filmu są podobnie odważne, jak te, które robi Lee. Dokumentują zbrodnie, w momentach bardziej kontemplacyjnych ograniczają dynamikę i są naprawdę piękne. Lubią też wymownie nawiązywać do innych tytułów, z Czasem apokalipsy włącznie.
Czy mamy tu więc jakieś uchybienia? Owszem, scenariuszowo kilka rzeczy mogłoby zadziałać lepiej. Dyskusyjna jest dajmy na to scena w sklepie prowadzonym przez dziewczynę żyjącą z dala od konfliktu. Na pytanie, czy wie co się właśnie dzieje z krajem ze wzruszeniem ramionami odpowiada, że tak, dalej w najlepsze sprzedając sukienki. Choć ze świadomością otaczającego świata, to śmierdzi to mocno poziomem subtelności Don’t look up Adama McKaya. W dodatku nie działa rzucona chwilę później scena Lee w sukni. Wiem, co miała na celu, jednak kończy tylko jako niepasujący do reszty moment. Do tego dochodzi lekki zgrzyt, który miałem na samym końcu filmu. Chciałbym bez spoilerów, więc powiem tylko, że po naprawdę dobrym i sugestywnym zakończeniu ma dosłownie dwa kadry za dużo. Do tego dojdzie parę, nomen omen, klisz. jednak nieistotnych i zupełnie do wybaczenia.
Civil War jasno pokazuje, że Alex Garland wciąż szuka, a wzorem największych, nie chce się okopać w jednym gatunku, a wypłynąć na szersze wody. Działa to zarówno dosłownie, bo po prostu nie oferuje nam kolejnego pokręconego sci-fi, jak w i w tym sensie, że w samym najnowszym filmie w znakomity sposób łączy kilka motywów, których próżno szukać w typowym kinie wojennym. Nie wiem, czy z lekką ręką mogę powiedzieć, że to jego najlepsze dzieło, bo serce cały czas pamięta Devs i Ex Machinę. Z całą stanowczością mogę jednak stwierdzić, że choć na innym froncie, to nowy film Brytyjczyka tym tytułom dorównuje.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]