Myślę, że jest jakaś logika w tym, iż film, którego głównym tematem jest polaryzacja, sam polaryzuje. Warto jednak spojrzeć głębiej i rozłożyć na czynniki to, jaka jest skala tej polaryzacji i kto przy tym przeciąganiu liny ma ją bardziej po swojej stronie. W przypadku Eddingtona już od Cannes, głosy o tym, żeby zweryfikować raz jeszcze status złotego Ariego Astera jako złotego dziecka Hollywood są jeszcze głośniejsze, niż przy przemierze Bo się boi.
Na pewno w jakimś stopniu wynika to z charakterystyki projektów. Poprzedni, ogromny film sam reżyser zwykł ukazywać jako projekt życia. Jako coś, co nie zdarzyłoby się nigdy, gdyby poprzednie nie ugruntowały mu na tyle mocnej pozycji, że mógł właściwie zrobić co chciał. Midsommar i Hereditary są raczej hołubione, Beau mniej. Eddington będzie krążył w tych niższych rejestrach, ale odpada mu ta wspomniana klauzula bardzo osobistego projektu, która pozwoliła więcej wybaczyć. No i dochodzi fakt, że jest to jednak drugi z rzędu film odebrany opiniami mieszanymi.
Mam wrażenie, że wiele z poprzedniej produkcji się jednak tutaj zachowało. Podobnie jak w przypadku Beau, Ari stawia jednego bohatera w centrum, często ekranowo próbując przedstawić nam stan jego myśli i odczuć, a wszystko dookoła go nadbudowuje. Fakt, że jest to jeszcze raz Joaquin Phoenix wzmaga w widzu uczucie, że oglądamy sequel z nową nakładką albo wpuszczenie tego samego umysłu do nowego świata. Film ten wygląda bowiem tak, jakby Ari Aster dostał się, w końcu, po tak wielu latach na twittera, zwanego teraz, z uwagi na działalność Elona Muska X-em. Głównym motywem jest tu wojna ideologiczna włodarza tytułowego miasta z szeryfem, który okres pandemii chciał spędzić oddychając pełną piersią. Od początku mamy okazję obserwować, że nie będzie zwarta i pędząca fabularnie do konkretnych miejsc historia, a bardziej kino drogi, w którym z biegiem ekranowego czasu pęcznieć ma raczej atmosfera a eskalować ekranowe emocje.
Zaczyna się od maseczek, po czym do gorącego kotła reżyser dodaje kolejne elementy, które dzielą społeczeństwo, jednocześnie dość wyraźnie stopniując je, a za skale przyjmując to, jak duża jest amplituda tej polaryzacji. Wchodzi BLM, szczepionki, jakieś dziwne promieniowania czy kolejne szurskie teorie. Do wytłumaczenia każdej wiedzie najprostsza droga, a więc wykreowanie postaci, będącej chodzącym statementem. Niestety szybko okazuje się, że mimo dobrego z punktu widzenia widza braku ocen, po ekranie łażą tu właściwie tylko takie i znajdują się one bardzo wysoko, jeśli chodzi o zajmowanie czasu ekranowego i drugiego planu. Dochodzi do tego, że tylko asystują Phoenixowi.
Do niego też można mieć zarzuty i to akurat problem, który widać już od lat. Mówię o radykalnej zmianie koncepcji projektów, w jakich możemy oglądać tego wybitnego aktora i nie jest to zmiana na plus. Phoenix bowiem, jak nie u Astera, to w tych Jokerach, cały czas gra dość krzykliwe i wyłącznie pozujące na wybitne role. W międzyczasie pojawił się jeszcze Napoleon, nieudany chyba najbardziej, a podobnie nabzdyczony i wchodzący w wybitność wyłącznie w zapowiedziach. Tylko w jednym projekcie, C’mon c’mon, mogliśmy obserwować laureata Oscara w roli bardziej wycofanej. W Eddingtonie jest jednak cały czas w tym drugim. Mam jednak wrażenie, że wycofanie tej roli i dodanie elementów cichej uległości wobec takiego porządku świata zrobiłoby jej dobrze.
Ten film cały czas pęcznieje, ale ma się wrażenie, że nie jest to proces naturalny, a robi to wręcz wbrew i pomimo tego, co dzieje się na ekranie. Cały czas widz odczuwa bowiem chaos i brak jasnej decyzji odnośnie tego, w którą stronę pójść z tą fabułą. Na początku idea intryguje. Im dalej w las jednak, czujemy się coraz bardziej przytłoczeni, jednak nie w tym pozytywnym sensie. Z każdym momentem coraz bardziej staje się jak przeglądanie wspomnianego twittera. Każdy, kto czasem, z powodów zawodowych czy jakichkolwiek innych to robi wie, że jest to wątpliwa przyjemność. Szczególnie, gdy algorytm akurat poleci Ci treści, które leżą gdzieś w sprzeczności do twoich własnych poglądów.
Poza tym wszystkim nie dzieje się tu nic, co sprawiłoby, że jakkolwiek będzie się myśleć o nim cieplej. Jeśli jego jedynym celem było organiczne pokazanie polaryzacji – można powiedzieć, że go osiągnął. Szkoda tylko, że to za mało i że zostało osiągnięte kosztem wszystkiego innego. Aster zawsze był filmowcem, który satysfakcjonujący efekt finalny swoich historii uzyskiwał środkami wyrazistymi i bezkompromisowymi. Szkoda, że Eddington ani satysfakcjonującego efektu, ani wyrzutu przyjemności z obserwowania tych środków nie posiada. W ostatnich latach wyszedł jeden film, którego seans najbardziej przypominał mi odczucia płynące z tego seansu. Mówię tutaj o tym drugim, dużo gorszym Weselu Smarzowskiego. W obydwu przypadkach filmowa społeczność została ostrzelana (w Eddingtonie nawet dosłownie) ze zbyt wielu dział. Nie wypaliła tylko główna idea.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]