Ta afera poprzedziła narodziny #MeToo. Roger Ailes, który był trochę Harvey Weinsteinem świata mediów i polityki, został zniszczony, powiedziałbym, zanim stało się to głośne na wszystkich frontach. Gdy tylko ogłoszono więc powstawanie Bombshell (w Polsce Gorący temat), a role przemawiających do ludzi kobiet powierzono trzem seksbombom z różnych epok kina, z których w dodatku żadna nie spadła jeszcze do etapu odcinania kuponów od swojej kariery, a wręcz przeciwnie, projekt mógł wzbudzić duże zainteresowanie. Pachnie to trochę lepiej niż jakiś polityczny manifest, niemający żadnej innej wartości. Na szczęście również, tak samo lepiej smakuje.
Ailes był stary, musiał wspomagać się balkonikiem przy chodzeniu, jednak nie przeszkadzało mu to w dalszym ciągu wykorzystywać swoją pozycję dla młodych i dopiero zaczynających karierę kobiet. W kwestii dobrania aktora do roli tego typa John Litgow to strzał w dziesiątkę. Potrafi być odrażający, a jednocześnie wciąż wzbudzać szacunek. Jak więc mogą poradzić sobie z nim kobiety, których wdzięki każe eksponować na wizji i to także w pasmach dostępnych o zupełnie innych godzinach? No, nie ma łatwej drogi. Z tak ogromnymi pokładami determinacji można wszystko.
fot. Hilary Bronwyn Gayle.
Reżyser filmu, Jay Roach (autor nieodżałowanego
Trumbo, które do polskiej dystrybucji ostatecznie nie trafiło), zabiera się za temat, wykorzystując dynamiczną narrację, znaną ostatnio głównie z filmów Adama McKaya. Choć wykorzystanie w trailerze hitu
Bad Guy, najbardziej wchodzącej na głowę piosenki roku, jest trochę pójściem na łatwiznę, potem już nie występuje. Roach zaczyna z buta, od razu wrzucając nas w chaos informacyjny i w aferę wysokiego szczebla, który uwypukli charyzmę jednej z głównych bohaterów. Na samym początku akcji jej przeciwnikiem będzie sam Donald Trump. Wiemy już wtedy, że sprawa jest bardzo poważna. Szkoda, że dalej z utrzymaniem stawki jest różnie, bo moglibyśmy naprawdę się zachwycać.
Bo tak jak Charlize jest jak zwykle znakomita, tak reszta głównej obsady nie dostaje już tyle pola do manewru. Dysproporcje uwypuklają się nie tylko na dwóch, ale nawet na trzech płaszczyznach. Przytyk to w stronę bardziej scenarzystów, niż aktorek, nie sposób jednak nie zauważyć, że nie dźwignęli oni potencjału wszystkich wątków. Ten Margot Robbie, na papierze wykazujący największy potencjał i będący najciekawszym, jak i najpełniej podejmujący temat omawiany w filmie, kompletnie nie wybrzmiewa. Nie tylko przez to, że jest go mało, ale głównie dlatego, jak scenarzyści piszą tę postać. Wygląda tu trochę nazbyt
pusto, aby widz mógł się z nią utożsamić. Miejmy nadzieje, że tego typu castingi w przypadku Margot będą się zdarzać już dużo rzadziej. W końcu talent zdążyła pokazać niejednokrotnie.
fot. Hilary Bronwyn Gayle.
Tak jak wspomniałem wcześniej, całe dobro tego filmu wynika z jego dynamiki. Nie ma typu czynników, które w szaleńczy tempie rozbioru Fox News i Ailesa nużą, a wręcz przeciwnie, mimo nie dawania widzowi zbyt wielu chwil oddechu, film cały czas ogląda się bardzo dobrze. Rzeczy, które ma do przekazania, nie zabraniają mu być jednocześnie bardzo dobrą rozrywką. W sam raz na energetyczny wieczór.
Przygotowując charakteryzację dla Charlize Theron w tym filmie, dokonano niezbyt dobrze wyglądającej operacji na jej szczęce. To oraz wspomniane wcześniej przestrzelenie z postacią Margot Robbie to chyba jedyne zarzuty, jakie mam do tego filmu. Poza nimi naprawdę daję on radę z przekazaniem, jak wygląda #MeToo z bliska, z perspektywy poszkodowanych. Jeśli będzie w stanie zmienić kilka ludzkich poglądów, będzie to duży sukces. Szczególnie, że kierują nim w dużym stopniu powody artystyczne.
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]