Ta mniej ambitna i śmieciowa wręcz część polskiego kina cały czas potrafi zaskakiwać. Uwierzcie, staram się być na bieżąco z tym, co robią polscy filmowi twórcy i od paru lat oglądać tych filmów znakomitą większość, a także śledzę wszelkie newsy i nowinki, jakie pojawiają się w mediach. Mimo tego faktu czasem pojawi się twór, który każe tylko zapytać: Skąd Ty się, cholera, wziąłeś? Nie chodzi tu nawet o fakt, że film niespecjalnie się zapowiada, a bardziej o to, że nie zapowiada się w ogóle. Nagle, na dosłownie chwilę przed premierą, wpada trailer, jakiś plakat i mamy kolejne dzieło. Takie jak to teraz, film, w którym gra Tomasz Karolak i internetowi influencerzy.

Wyobraźcie sobie szkołę, w której nie ma lekcji. Po prostu żadne tam dzwonki, matmy czy geografie, a tylko zabawa i jeden cel od początku roku. Jak dyrektor ogłosi
Szkolne Mam Talent we wrześniu (chyba, bo zmian pór roku też tu nie uświadczymy), tak przez cały rok liczy się tylko jego wygranie. Wyobraźcie sobie też, że szkoła ta jest totalnie kolorowa, mimo że uczniowie już nie tacy mali. Nie ma w niej również nauczycieli, a tylko jeden jedyny dyrektor Karolak Tomasz. Tandeta, prawda? Ja bym do takiej chodzić nie chciał, a weźcie sobie jeszcze wyobraźcie, że nie chodzą do niej uczniowie, a banda chodzących stereotypów. Tapieciara uważająca się za VIP całej szkoły? Obecna. Gościu, który nie wychodzi z siłowni i tym próbuje nadrobić brak inteligencji? Jestem. Nerd, który kocha się w ładnej, choć puściutkiej i nie wie jak zagadać? Obecny. Normalni ludzie? Nieobecni, usprawiedliwieni.
Głównym ficzerem tej produkcji jest występ internetowych influencerów. Weźcie mnie za ignoranta, jednak z całej obsady kojarzyłem tylko i wyłącznie Tomasza Karolaka. Jednakże taka Adrianna Kępka, która gra tu główny czarny charakter, ma na swoim kanale
True Beauty is Internal ponad milion subskrybentów. Nie sposób takiego wyniku nie szanować. Uważam jednak osobiście, że zarówno ona, jak i reszta jej kolegów z planu sobie i widzom lepiej zrobiliby, gdyby zostali na swoich kanałach. Rozszerzenie działalności na wejście do kin zwyczajnie nie wyszło. Trzeba jednak influencerom przyznać, że naprawdę najmniej z ich powodu. Po prostu dostali twór z najsztuczniejszych koszmarów, przy którym TVN-owska
Szkoła prezentuje się nieco realniej.
Nawet gdyby to odrealnienie totalne nosiło znamiona dobrego wykonania, zadałbym pytanie o jego celowość. Jeśli świat filmu wystrzela się bowiem w kosmos rakietą w jedną stronę, trzeba mieć w tym jakiś cel. Albo zadziałać na marzenia młodego widza, albo na jego uwagę, albo na strach. Strzelam, że warto z przerysowanym światem przystopować, jeśli nie pełni on żadnej funkcj. Tutaj takiej przez cały seans nie uświadczyłem. Przecież historyjka, którą chce ten film opowiedzieć, nie jest odkrywcza, jednak te banalne morały są przyziemnie i w jakimś sensownie zbudowanym świecie mogłyby zadziałać. Nie jest to jednak jedyny czynnik wyłączający możliwość tego działania. Drugim są dialogi, których autor tak bardzo silił się na napisanie ich cool, że prawdopodobnie zapocił cały scenariusz.
Uroczo również działa losowość postępowań postaci i tła, bo klaszczą oni zawsze akurat temu, komu jest to w danej scenie potrzebne. Nerd pomaga raz tym, a raz tym totalnie bez powodu a osiłek robi pod górę swojej dziewczynie, a mimo to kilkukrotnie daje znać, że dalej ją kocha, choć jest taka, jaka jest. Kiedy te wszystkie wyciągnięte z maszyny kręcącej kulkami lotto postępowania doprowadzają naszą parkę do końca, wychodzą oni wspólnie na scenę i odśpiewują wszystkim
polskie Shallow. Naprawdę, dobrze, że nie wypuścili tego filmu w ubiegłym roku, bo wizyta na Oscarach Lady Gagi i Bradleya Coopera byłaby totalnie bezcelowa.
Znalazłem w tym filmie coś dla siebie. Coś, co pozwala mi nieco zrozumieć postępowanie wszystkich zaangażowanych w tej projekt. To chęć uzyskania atencji, taka sama, jaką mam ja, kiedy idę o godzinie 11 w weekend na salę kinową z garstką małoletnich dziewczynek, aby zobaczyć taki beznadziejny film. A gdy zobaczę, próbuje zwrócić uwagę na siebie tekstem. Może to jednak i lepiej, niż gdybym próbował jakkolwiek zwrócić ją na ten film. Jeszcze ktoś by poszedł…
Jedna z bohaterek ma tu na imię/ksywkę/cokolwiek (naprawdę nie rozszyfrowałem) Magenta. Czy ma to jakikolwiek sens czy wytłumaczenie? Zupełnie nie ma. Tak samo bez sensu pożyczyłem sobie to słowo jako tytuł tej recenzji. Przy okazji przypomniało mi o kawałku z nowej płyty Pezeta, również o tym samym tytule. To będzie druga część wartości edukacyjnej tego filmu. Wspomniane wcześniej
polskie Shallow sprawiło, że na chwilę powróciłem do prawdziwego. Mam nadzieje, że seans całego
#Jestem M. Misfit pozwoli widzom na to samo. Na powrót do prawdziwych… wiecie, filmów.
ilustracja wprowadzenia: Rafał Trubisz
Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.
Kontakt pod [email protected]